Aleja Wulkanów

Ekwadorski wulkan - CotopaxiJeśli wysokość Chmborazo mierzyć od środka Ziemi jest ona większa niż w przypadku Mount Everest czy K2. Stojąc więc na szczycie jest się naprawdę blisko słońca – ponad 2.200 m bliżej niż będąc na najwyższym szczycie Himalajów. Zresztą do 1820r. Chimborazo był uważany za najwyższy szczyt świata……..

Trudna decyzja

Z Quito autobusem w ciągu 1,5 godziny docieramy do Machachi. Stąd prowadzi jedna z dróg jaką można dojechać do Refugio Jose F. Ribas pod Cotopaxi. Wchodzi się wtedy do Parku Narodowego tzw. Wejściem Północnym (mało popularnym).

Z Machachi do Refugio jest ok. 25-30 km. Droga, na którą się zdecydowaliśmy mocno ogranicza możliwości dotarcia pod wulkan – można iść pieszo lub próbować łapać „stopa”. My łączymy jedno z drugim.

Niestety zaraz na początku naszej drogi zdarza się wypadek. Wsiadając na tył pick-up’a, z dużym plecakiem na plecach nachyliłam się a plecak zsuwa mi się na kark. Był na tyle ciężki, że omal nie złamał mi kręgosłupa. Straszny ból. Nie mogę ruszać głową i czuję, że jeden z kręgów szyjnych nienaturalnie wystaje…..

– I co teraz? – pyta zmartwiony Jacek – Może trzeba wrócić do Quito, jakiś lekarz powinien to zobaczyć.

Wiem że Jacek ma rację. Jednak….. decyduję się jednak iść dalej. Chciałam zdobyć szczyt i myślałam też o Jacku, który tylko po to przyjechał na trzy tygodnie do Ekwadoru. Nie chcę poddać się tak od razu. Liczę też na to, że to tylko lekkie nadwyrężenie i jutro rano ból kręgosłupa minie bezpowrotnie.

Na przekór rozsądkowi

Budzimy się o północy.

Szyję mam obolałą i spuchniętą. Początkowo wcale nie mogę się podnieść (w końcu udało mi się to w dość dziwaczny sposób obracając się na brzuch i potem do góry…). Dodatkowo boli mnie gardło i mam zapchany nos (przewiało mnie wczoraj podczas podróży pick-up’ami).

Mamy godzinę by się zebrać i ruszyć za grupami komercyjnymi („przewodnickimi” jak ja ich nazywam, bo w przeciwieństwie do nas idą z przewodnikiem). Wiemy, że z Refugio grupy te ruszają o 1.00.

Niestety zanim ugotowaliśmy coś do zjedzenia, wrzątek do termosu, zanim się ubraliśmy to wszystkie grupy przeszły już koło naszego namiotu. My startujemy o 2.00. Wiemy, że następnym razem musimy wstać o godzinę wcześniej.

Musimy więc radzić sobie sami z szukaniem drogi. Idziemy związani liną . Ja prowadzę. Pada śnieg, a właściwie coś co można by scharakteryzować jako deszcz, który zamarza pokrywając nas i nasz sprzęt lodowa skorupą.

Opady bardzo utrudniają mi wyszukiwanie śladów grup, które przechodziły tędy godzinę przed nami. Widzę światła czołówek wysoko ponad nami. Momentami mam jednak problem z odnalezieniem drogi by do nich dojść. Wtedy do akcji wkracza Jacek. Wyznacza kierunek i znów widząc resztki śladów mogę prowadzić.

Pierwszą część drogi idzie się rewelacyjnie. Idziemy dość szybko dzięki czemu jesteśmy rozgrzani. Jednak im wyżej tym bardziej wieje i tym bardziej sypie „lodowy deszcz”. Pomijając to, że jest ciemno widoczność jest zerowa. Idziemy w morzu chmur.

Wspinamy się po stromym, gładkim i oblodzonym zboczu. Nasz marsz staje się coraz wolniejszy, a temperatura powietrza coraz niższa. Ja ubieram na siebie wszystko co mam. Zjadamy na rozgrzewkę czekoladę.

Mniej więcej w połowie drogi mijamy schodzące na dół dwie grupy „przewodnickie”.

– Byliście na szczycie? – pyta Jacek. Wystarczyło na nich spojrzeć by poznać odpowiedź. Byli totalnie wykończeni. Poddali się. Pokonały ich ciężkie warunki pogodowe, a może po prostu zabrakło prawidłowej aklimatyzacji…..

Jest mi coraz zimniej. Mam skostniałe, zmarznięte ręce. Nie mogąc poruszać głową na boki czy do góry idę jak koń z klapkami na oczach… Byle do góry.

Godzinę przed szczytem mijamy kolejnych wycofujących się wspinaczy. Ja też już mam dość. Chcę już zejść na dół…. ale po zdobyciu szczytu.

Gdy zaczyna świtać natrafiamy na ogromną szczelinę lodową. Schodzimy na jej dno (a tam płasko i zupełnie bezwietrznie – można nawet powiedzieć przytulnie) a następnie wspinamy się spowrotem do góry. I tu zaczyna się najtrudniejszy odcinek na trasie. Jakieś 3-5 metrów prawie pionowego zbocza pokrytego puszystym lekkim śniegiem, który osypywał się pod nami. Ten krótki odcinek jest bardzo niebezpieczny – nie ma na czym wbić raków czy czekana. Tutaj gdyby któreś z nas zaczęło spadać (osuwać się), to polecielibyśmy oboje. Miałam świadomość, że choć zabezpieczaliśmy się liną na skuteczną asekurację w tym terenie nie ma szans. Tutaj dogoniliśmy wszystkich pozostałych „w grze” wspinaczy. Wszyscy ostro walczymy. Na szczęście byliśmy już blisko szczytu.

Cotopaxi - na szczycieOk. 8.00 jesteśmy na szczycie. Jestem wykończona, przemarznięta, cała oblepiona lodem i ……. wcale nie jestem szczęśliwa (satysfakcja ze zdobycia szczytu Cotopaxi w tak trudnych okolicznościach przychodzi znacznie później już na dole). Wyglądamy jak dwa lodowe bałwany. Jestem w takim stanie, że nawet zdjęć nie chce mi się robić (co do mnie absolutnie niepodobne). Zresztą i tak nic nie widać. Robimy pamiątkowe zdjęcie i po około 5 minutach pobytu na szczycie zaczynamy zejście. Dwie godziny marszu w całkowitej mgle i jesteśmy przy namiocie – cali przemoczeni. Im niżej tym śnieg bardziej staje się deszczem, a warstwa lodu, którą mieliśmy na sobie pięknie stopniała na nas.

Nazajutrz wracamy do Quito. Idę do szpitala. Mój kręgosłup zostaje zbadany i prześwietlony. Diagnoza: kręgosłup nie jest uszkodzony. Nie mogę go jednak nadwyrężać. Zakładają mi kołnierz ortopedyczny (w którym zdobędę dwa kolejne wulkany) i przez trzy kolejne dni dostaję w szpitalu serię przeciwbólowych zastrzyków.

Szczyt na wyłączność

Po trzech dniach odpoczynku i zwiedzania okolic Quito jedziemy zdobywać kolejny wulkan.

– Magda, daj część swoich rzeczy do mojego plecaka – zaproponował Jacek troszcząc się o mój sfatygowany kręgosłup. Już wcześniej jego plecak (zawierający m.in. nasz namiot) był ciężki, ale teraz stał się naprawdę dużym wyzwaniem.

Tak jak w przypadku Cotopaxi tak i tutaj dotarcie do Refugio na stokach wulkanu Cayambe na własną rękę okazało się nie lada wyczynem. Ostatecznie zajęło nam to dwa dni.

W schronisku rozmawiamy z przewodnikami, którzy przyjechali tu ze swoimi klientami.

– Nie możecie iść sami na szczyt – słyszymy od ekwadorskiego przewodnika – To bardzo niebezpieczna, pełna szczelin góra – dodaje i nie wiemy czy bardziej chodzi mu o nasze bezpieczeństwo czy też o interes jego „grupy zawodowej”

Z kolei przewodnik z USA udziela nam cennych wskazówek na temat drogi na szczyt oraz podpowiada rewelacyjne miejsce na rozbicie namiotu. Dziś jest niedziela i szczyt był atakowany masowo. Ok. 15 osób próbowało wspiąć się na Cayambe, ale tylko ten amerykański przewodnik i dwóch jego klientów zdołało wejść na samą górę. Fakt, że tak wiele osób próbowało wejścia ucieszył mnie – oznacza to, że szlak jest przetarty, ścieżka widoczna.

Noc jest krótka. Ruszamy i bardzo szybko dochodzimy do miejsca gdzie zaczyna się lodowiec. Zakładamy raki i pniemy się do góry. Jest pełnia księżyca, jest jasno – nie używamy czołówek. W kwestii pogody tym razem mamy szczęście – bezchmurne niebo (chmury zaatakowały Cayambe ok. 8.00 a wtedy to już schodziliśmy w dół).

Ciekawe jest to, że spośród ekwadorskich wulkanów Cotopaxi uchodzi za szczyt z najlepszą pogodą (a nas zaskoczyły tam bardzo ciężkie warunki pogodowe), natomiast Cayambe uchodzi za szczyt z najgorszą pogodą (jest położony bardziej na Wschód i dostaje dużo wilgoci znad dżungli).

Droga na szczyt jest wyraźnie widoczna, a dodatkowo oznaczona kilkoma chorągiewkami. Idzie mi się bardzo dobrze – pierwszy etap wspinaczki jest prosty i płaski. Potem dopiero zaczyna się: stromo, dużo szczelin i bardzo zimno.

Przejścia na szczyt strzegą potężne szczeliny. Ich obejście byłoby bardzo trudne gdyby nie wczoraj wydeptana ścieżka.

– Jacek czujesz to co ja? – pytam zdziwiona, bo pomimo silnego kataru (nadal jestem przeziębiona) czuję wyraźne wyziewy siarkowe. Cayambe to nadal czynny, stwarzający zagrożenie dla okolicy wulkan. Tym bardziej dziwimy się, gdy dochodząc na szczyt nie widzimy krateru. Wierzchołek Cayambe to łagodna, rozległa pokryta lodem kopuła.

Cayambe - piekne widoki ze szczytuZimny wiatr nie pozwala długo cieszyć się pięknym widokiem (znad morza chmur wyłaniają się wulkany Cotopaxi i nasz koleny cel – Atisana). Robimy zdjęcia i uciekamy.

– To mój pierwszy szczyt zdobyty w kołnierzu ortopedycznym – myślę sobie i cieszę się, że tak dobrze nam poszło.

Po zejściu do bazy zgodnie stwierdzamy, że nie jesteśmy zmęczeni. To znaczy nie tak bardzo jak przy okazji innych gór, które zdobywaliśmy. Po raz kolejny przekonujemy się jak wiele zależy od pogody.

Satysfakcję mamy tym większą, że tego dnia byliśmy jedynymi śmiałkami na stokach wulkanu – mieliśmy Cayambe tylko dla siebie.

Czasami trzeba się wycofać

Po powrocie do Quito próbuję się podleczyć. Jacek w tym czasie dokonuje rzeczy niemożliwej – załatwia dla nas pozwolenie na wejście na Antisanę (odnajduje właściciela terenu, na którym położony jest Wulkan i jedzie do jego domu na obrzeżach Quito). Wymóg pozwolenia na dostanie się w okolice Antisany powoduje, że jest to najtrudniejszy organizacyjnie szczyt do zdobycia.

Po szczęśliwym załatwieniu formalności ruszamy. Gdy wysiadamy z autobusu w przyczółku El Tambo pogoda jest fatalna: niskie chmury, mżawka, zimno. Choć teraz już oboje jesteśmy przeziębieni (niestety Jacka też to dosięgło) to jednak to nas nie zniechęciło. Założyliśmy sobie, że jeszcze tego samego dnia dojdziemy do Laguna Vulcan (ok. 3 godziny marszu). Jednak to co czekało na nas na „szlaku” zupełnie nas zaskoczyło….. i w efekcie w końcu nas pokonało.

Najpierw wąska ścieżka z błotem i wodą po kostki. Ślisko i kilka razy wpadamy w poślizg (z dużym plecakiem ciężko w locie utrzymać balans….brrr). Próbując nie iść po błocie przedzieramy się przez wysokie, mokre trawy tak, że wkrótce cali od pasa w dół jesteśmy mokrzy (Goretex jest bez szans). Wydaje nam się, że już gorzej być nie może. Do czasu aż wchodzimy na płaski bagnisty teren. Wtedy stało się wręcz niebezpiecznie (Jacek „zapada” się po kolana).

Dużo czasu i energii tracimy by przedrzeć się przez te zdradliwe łąki. Dodatkowo pada, widoczność jest ograniczona, a my nie widząc Antisany nie za bardzo wiemy w jakim kierunku iść…. Ale wtedy jeszcze walczyliśmy dalej. Pokonujemy w brud dwie rzeki i docieramy do małego szałasu. Ja ma dość – jesteśmy przemoczeni i przemarznięci. Postanawiamy zostać tu na noc. Zasypiając wierzymy, że jutro będzie piękna pogoda, że dotrzemy do podstawy Antisany, że wejdziemy jednak na szczyt. Niestety: nazajutrz pogoda bez zmian. To mnie rozbraja.

– Chcę wracać – powiedziałam biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę.

Moje wczoraj przemoczone spodnie, skarpetki i buty nadal są mokre. Teren jest mocno bagnisty a nadal padający deszcz jeszcze zwiększa zagrożenie. I gdybyśmy choć wiedzieli gdzie iść……. Rzadko się poddaję, ale w tej sytuacji uznałam, że tak będzie lepiej – szkoda naszego zdrowia (oboje byliśmy przeziębieni). Lepiej wracać do Quito, wysuszyć się i kolejnego dnia ruszyć na Chimborazo.

Zgłębianie tajników ekwadorskiej służby zdrowia

Autobus wysadza nas przy drodze, pośrodku niczego. Widoczność na 10-15 metrów. Jesteśmy w środku wielkiej chmury. Pada i jest zimno. Złapaną „okazją” docieramy do niższego ze schronisk na stokach wulkanu Chimborazo. Jest wcześnie więc robimy sobie przerwę na ciepłą herbatkę i oglądamy pobliski cmentarz tragicznie zmarłych andystów. Przejście do Refugio Edward Whymper położonego na wysokości 5 tys m n.p.m. zajmuje nam tylko 30 min. Tradycyjnie zaraz po przyjściu do schroniska chcemy zorientować się ile osób idzie na szczyt oraz jaką mają strategię. Wchodzimy do środka a tam pusto. Ani żywej duszy. Jestem zaskoczona i załamana. Zaskoczona bo Chimborazo to najwyższy szczyt w Ekwadorze – a więc wydawało się bardzo popularny. Załamana bo nie znamy drogi na szczyt – śladów nie ma, bo śnieg pada intensywnie i ewentualna ścieżka została zasypana. Po krótkiej i zgodnej naradzie postanowiliśmy odpuścić sobie jutrzejszy atak szczytowy – jutro zrobimy sobie rekonesans do lodowca, wybadamy teren….

Psychicznie zrelaksowani grzejemy się przy kominku, gdy do Refugio wkracza 5 osób. Szybki wywiad i już wiemy: są z Quito, w nocy atakują szczyt, jeden z nich był na Chimborazo 6 razy, wyruszają o północy.

Szybka zmiana planów: idziemy z nimi!

Gdy w nocy wyruszaliśmy na akcje górską przyjrzałam się Ekwadorczykom raz jeszcze. Wyglądali na mocnych zawodników – 5 facetów w sile wielu. Będzie dobrze.

Ruszamy. Nie ma żadnej ścieżki. Pierwsza osoba przeciera szlak zapadając się po kolana. Kolejne osoby mają już tylko łatwiej….. Trzymamy się naszej zaprzyjaźnionej grupy. Nie znamy drogi, ale idąc za nimi mam wrażenie, ze oni chyba też jej nie znają: raz w prawo, raz w lewo, za skałką, przed skałka, kuluarem do góry, trawers…… straszne kluczenie. Na dodatek nasz grupa idzie bardzo wolno – za wolno jak na Ten Wulkan. Na Chimborazo trzeba szybko wejść i szybko (wcześnie) schodzić. To bardzo niebezpieczna góra – lawiny schodzą tu bardzo często – kilka dni temu zginął w ten sposób Rosjanin.

Idziemy za naszymi Ekwadorczykami i myśl o zagrożeniu lawinowym cały czas mam w głowie. Po drodze przecinamy trzy „świeże” lawiniska… Cały czas pada śnieg. I właśnie te opady śniegu to był nasz wielokrotny problem…. Raz: ryzyko lawiny. Dwa: ciężko się idzie – trzeba przecierać szlak i niewiele widać. Trzy: zasypało ścieżkę, która mogłaby zostać po wspinaczach przechodzących tędy kilka dni wcześniej. I właśnie z uwagi na ten ostatni aspekt nie decydujemy się naszych Ekwadorczyków wyprzedzić.

Gdy zaczyna świtać stajemy. Ekwadorczycy naradzają się i ……zawracają.

– It’s too dangerous – mówią mijając nas. Jesteśmy w szoku.

– Co robimy? – zastanawiamy się

Zostaliśmy sami na polu boju – mniej więcej w połowie drogi na szczyt. W pierwszym odruchu chciałam wracać za nimi (oczywiście nie powiedziałam tego na głos), ale sama myśl, że jutro miałabym raz jeszcze zrobić to samo podejście……

spojrzenie do tyłu - nasze ślady wysoko ponad chmurami....Jest już jasno, ale szczytu nie widać. Uzgadniamy, że wejdziemy na grań wznoszącą się przed nami i stamtąd zobaczymy jaki jest widok powyżej (gdzie ten szczyt?, jak jest tam daleko?). Teraz dopiero przekonaliśmy się jak ciężko jest samemu przecierać szlak. Trzy kroki i odpoczynek na oddech. Jacek walczy dzielnie zapadając się głęboko w śnieg. Marzę by się wycofać i ….by zdobyć szczyt (dla mnie był tylko jeden sposób by te dwie sprzeczne ze sobą kwestie połączyć….). Strasznie marznę. Mam skostniałe ręce i nogi. Idziemy w milczeniu. Z trudem posuwamy się do góry. Nachylenie stoku jest bardzo duże więc trzeba bardzo uważać. W pewnym momencie weszliśmy na pole dużych spękanych płyt śnieżnych. Wiemy, że taka płyta może nas razem z lawiną ściągnąć w dół. Mówię tylko:

– To pod lawinę – Jacek nic nie odpowiada, ale wiem, ze wie o zagrożeniu.

Przechodzimy przez niebezpieczne pole i wspinamy się na domniemany szczyt. Tu okazuje się, że trzeba iść jeszcze wyżej (jak to często w górach bywa – wymarzony, widziany z dołu szczyt nie jest ostatecznym wierzchołkiem). Mimo dużego zachmurzenia (przez grubą warstwę chmur) słońce grzeje mocno – w końcu jesteśmy w miejscu Kuli Ziemskiej gdzie do Słońca jest najbliżej. Czujemy to na własnej skórze (twarzach). I właśnie teraz zdaję sobie sprawę, że zapomniałam zabrać okularów przeciwsłonecznych, a oboje z Jackiem nie wysmarowaliśmy się żadnym kremem z filtrem UV. To wszystko przez to wczorajsze zamieszanie z wyjściem, nie wyjściem, wyjściem na szczyt. Za ten błąd przyjdzie mi drogo zapłacić….

Na rozległej śnieżnej kopule szczytowej stajemy w końcu ok 10.00. Huuura Chimborazo zdobyte!!!! Pomimo wszystko…. Robimy zdjęcia, jemy czekoladę i pijemy herbatę. Jesteśmy pod presją upływającego czasu. Słońce dosłownie pali. Idę z przymkniętymi oczami – światło odbite od śniegu oślepia mnie.

Schodzimy po naszych śladach. Poniżej wierzchołka cały czas pada śnieg, wieje wiatr i nasze niedawno zrobione głębokie ślady są już miejscami zasypane. Są takie momenty, że widoczność sięga max 5 metrów, nie ma śladów i nie wiemy gdzie iść. Zejście okazuje się bardzo trudne. Posuwamy się w dół bardzo wolno, ciągle szukając drogi. W tej kwestii zdałam się całkowicie na Jacka – ja bez okularów nie jestem w stanie w ogóle patrzeć na śnieg.

W ten sposób dochodzimy do kuluaru gdzie pojawiło się wiele śladów. Poniżej znajdują się cztery dolinki i gdzieś tam nasze Refugio. Niewiele widać (niskie chmury i snieżyca). Przez trzy godziny szukamy bezskutecznie dojścia do schroniska. Poza pierwszą dolinką każda następna była częściowo „niewidoczna”. Nie widzimy tez żadnych punktów orientacyjnych – wszystko przesłania mgła.

Robi się późno. Niedługo zrobi się ciemno, a wtedy czeka nas przymusowy biwak w otwartym terenie i śnieżycy. Nie mam nic do picia. Mamy 3 czekolady ale jesteśmy zmęczeni, przemarznięci i przemoknięci.

– Wracamy do kuluaru ze śladami – podejmuję decyzję – Może coś tam przeoczyliśmy.

Ruszam pierwsza. Jacek pomału daleko za mną. Gdy oglądam się do tyłu wypatrując Jacka i czekam na niego, na chwilę w morzu chmur otwiera się okienko. Patrzę. Jednak opatrzność nad nami czuwa. Daleko w oddali widzę czerwony dach ”niższego” schroniska. Jesteśmy w domu!!! Tę noc spędzimy w łóżku.!!!

Do schroniska dochodzimy tuż przed zmrokiem (co na równiku oznacza godz 18.00). W obu schroniskach wszyscy już wiedzą o dwóch samotnych Polakach, którzy poszli na szczyt. I martwili się o nas, że tak długo nie wracamy. Odbieramy gratulacje i wyrazy sympatii. Ja jednak krótko mogę się cieszyć zwycięstwem. W ciągu dwóch godzin tracę wzrok – potwornie bolą mnie oczy. Cała noc skręcam sie z bólu.

Zejść na dół musze z przewiązanymi oczymaNazajutrz Jacek sprowadza mnie na dół (z zawiązanymi oczami, trzymając się od tyłu plecaka Jacka doszliśmy do parkingu). Tu samochodem jedziemy prosto do szpitala do Riobamby. Mam poparzone oczy i twarz, na trzy dni trace wzrok. Po wyjściu ze szpitala mogłabym służyć jako przestroga dla tych, którzy chcą spróbować wysokich gór: kołnierz ortopedyczny na szyi, opatrunek na oczach i poparzona twarz. Lepiej uczyć się na błędach innych…..

Wyprawa „Aleja Wulkanów 2009” jest częścią mojej samotnej pięciomiesięcznej podróży po Ameryce Południowej mającej na celu zdobycie kluczowych andyjskich szczytów (od Ziemi Ognistej po Równik). W zdobyciu trzech najwyższych ekwadorskich Wulkanów towarzyszył mi Jacek Sidlarewicz.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

DOJAZD:

  • Samolotem z Warszawy do Quito można dolecieć za 4,5-5 tys PLN. Taniej z Niemiec.

  • Dostanie na własną rekę do schronisk jest bardzo trudne – nie ma żadnej komunikacji publicznej. Wynajmując przewodnika (opłata 300-400 USD za jeden wulkan), transport jest wliczony w cenę.

WYŻYWIENIE:

  • W schroniskach nie ma sprzedaży gotowych dań. Posiłki trzeba sobie samemu przygotować – śpiąc w Refugio można skorzystać z kuchni.

  • Ceny w sklepach podobne jak w Polsce, zestaw obiadowy w restauracji 2,5-5 USD.

ORGANIZACJA WSPINACZKI:

Chimborazo (6.310 m npm) – najwyższy szczyt Ekwadoru położony 150 km od Quito.

  • Nocleg: Refugio Edward Whymper (wys. 5.000 m npm), cena noclegu dla obcokrajowca 10 USD

  • Droga na szczyt El Castillo Route: PD / II, nachylenie stoku 40 stopni, wejście 7-9 godzin

  • Wstęp do Parku Narodowego: 10 USD

Cotopaxi (5.897 m npm) – drugi pod względem wysokości szczyt Ekwadoru położony 55 km od Quito.

  • Nocleg: Refugio Jose F. Rivas (wys. 4.800 m npm), cena noclegu dla obcokrajowca 20 USD, miejsce na namiot 50 metrów na prawo od schroniska

  • Droga na szczyt Normal Route: PD / II, nachylenie stoku 50 stopni, wejście 5-8 godzin

  • Wstęp do Parku Narodowego: 10 USD

Cayambe (5.790 m npm) – trzeci pod względem wysokości szczyt Ekwadoru położony 65 km od Quito.

  • Nocleg: Refugio Ruales Oleas Berge (wys. 4.650 m npm), cena noclegu dla obcokrajowca 20 USD, miejsce na namiot – 1 godz powyżej schroniska, obok małego stawu

  • Droga na szczyt Normal Route: PD / II, nachylenie stoku 35 stopni, wejście 7 godzin

  • Wstęp do Parku Narodowego: 10 USD

Antisana (5.758 m npm) – czwarty pod względem wysokości szczyt Ekwadoru położony 3 godziny jazdy od Quito.

  • Nocleg: brak schroniska – niezbędny namiot

  • Droga na szczyt West Face Direct Route: AD- / II+, nachylenie stoku 65 stopni, wejście 6 godzin, niezbędne pozwolenie (10 USD)

Ekwador, luty 2009r.

Tekst oryginalnie był opublikowany w Magazynie Turystyki Górskiej „NPM”  lipiec 2009r.

Cotopaxi

Cayambe


Antisana


Chimborazo