Smerekowa – Wierchliczka

dystans:  ok. 25 km

trasa: schronisko PTTK Pod Bereśnikiem –  Szczawnica – Szlachtowa – Wąwóz Homole – Smerekowa (1.015m npm) – Wierchliczka (966m npm) – Przełęcz Rozdziela – Szczob – Obidza – Sucha Dolina  – Kosarzyska (trasa wg. poniższego opisu zajęła mi 7 godzin, na trasie Szczawnica – Szlachtowa przejazd samochodem)

Po ciężkiej nocy w schronisku PTTK Pod Bereśnikiem (mimo, że w schronisku poza mną była tylko jedna osoba, generalnie warunki do spania były ciężkie – całą noc ktoś chodził i trzaskał drzwiami) o godzinie 6:00 postanowiłam zwlec się z łóżka. Zeszłam na dół do jadalni i z pięknym widokiem na góry zjadłam na szybko śniadanie. Ze schroniska Pod Bereśnikiem rozciąga się oszałamiający widok na Tatry. Wcześnie rano piękne granitowe szczyty prezentowały się w tonacji różowej. Wraz ze wschodzącym słońcem ruszam na szlak. Niemal przez całą drogę w dół do Szczawnicy można podziwiać panoramę w zestawie: Tatry + Pieniny + wijący się w dolinie Dunajec. Nic więc dziwnego, że przejście półgodzinnego odcinka zajęło mi znacznie więcej czasu…

Będąc w samej Szczawnicy moje wędrowanie uległo dalszemu spowolnieniu. Szczawnica jest bardzo ładną miejscowością, a wyremontowane obiekty uzdrowiskowe zachwycają. Chciałbym zostać tu dłużej, ale mam górski plan, którego chcę się trzymać. Przelatuję więc tylko przez Plac Dietla i uzdrowiskowy park oraz wchodzę do wnętrza Pijalni Wód Mineralnych (ujęcie wód w iście nowoczesnym i eleganckim stylu). Schodzę do głównej ulicy miasta i kieruję się na wschód wzdłuż brzegów rzeki Grajcarek. Po dość długim spacerze w samej Szczawnicy w końcu decyduję się skorzystać z nadarzającej się okazji i podjeżdżam samochodem do Szlachtowej, skąd jeszcze ok 2 kilometry muszę przejść do Jaworek. Punktem orientacyjnym staje się dla mnie wieża kościółka w Jaworkach – niegdyś cerkiew, dziś świątynia katolicka zagubiona pośród gór. Po ok 30 minutach marszu dochodzę w końcu na miejsce. I to tak naprawdę dopiero tutaj zaczyna się mój „górski plan” – w Wąwozie Homole. Wąwóz uznawany jest za miniaturę Pienin – wapienne ściany osiągają tutaj 80-120 metrów wysokości.

Już pod koniec przejścia przez Wąwóz trafiam na skałki zwane Kamiennymi Księgami. Podobno są w nich zapisane ludzkie losy, ale nikt nie potrafi ich odczytać. Prawosławnemu księdzu ze słowackiego Lipnika, któremu się to udało, Bóg odebrał mowę…

Zaraz po wyjściu z Wąwozu tracę z oczu oznaczenie szlaku. Nie widząc gdzie iść, wybieram ścieżkę na lewo. Rozglądam się za zieloną farbą na drzewach, ale nic nie widzę. Przedzierając się przez jakieś krzaki wychodzę wprost na wyciąg narciarski. Lokalizuję swoją pozycje na mapie i już wiem, że zamiast cofać się, lepiej mi będzie pójść drogą przez las. Idąc na azymut nieco się jednak niepokoję gdzie wyjdę, czy uda mi się odnaleźć mój zagubiony zielony szlak… Gdy jednak słyszę szum potoku w dole doliny wiem, że jestem na dobrej drodze.  Jeszcze tylko muszę pokonać sam strumień i już jestem na swoim trakcie.

Wspinając się w kierunku Wysokiej podziwiam rozległe widoki na Beskid Sądecki. Niestety od pewnej wysokości zaczyna się śnieg. A im wyżej tym więcej tego śniegu. Do punktu spotkania szlaku zielonego i niebieskiego dochodzę już niemal na czworakach. Głęboki i roztapiający się śnieg oraz fragmenty oblodzone bardzo utrudniają mi marsz. Gdy pojawiają się poręcze chwytam się ich jak tonący brzytwy – przenosząc ciężar ciała na na ręce przynajmniej nie osuwam się już tak bardzo w dół.

Stojąc w miejscu spotkania szlaku niebieskiego i zielonego przez moment zastanawiam się czy by nie podejść na Wysoką – pokusa jest duża bo to w końcu najwyższy szczyt Pienin, a ja mam go już na wyciągnięcie ręki. Po krótkim rekonesansie – odpuszczam. Musiałabym iść w przeciwnym do mojego zaplanowanego kierunku. Śniegu jest dużo i taki „wypad na bok” mógłby zabrać mi dużo czasu – a przede mną jeszcze dłuuuga droga i wieczorny powrót do domu.

Zupełnie przypadkiem zauważam, że na oznaczeniu mojego szlaku w stronę Obidzy, na tej drewnianej deseczce, ktoś długopisem napisał dużymi literkami: „UWAGA. SZLAK NIE JEST PRZETARTY”. Przeczytałam to, ale jakoś nie zakodowałam, że to może mnie dotyczyć (przecież mógł to ktoś napisać w zeszłym roku…). Jednak już po zrobieniu paru kroków zorientowałam się, że wiadomość ta była adresowana do mnie!

Najpierw przez kilkadziesiąt minut przedzieram się przez las brodząc w śniegu po uda. Od czasu do czasu noga mi się wykręca na jakimś ukrytym w śniegu konarze.

– Żebym sobie tu tylko nic nie skręciła – powtarzam sobie w duchu

Po wyjściu z lasu sytuacja jeszcze się pogarsza. Wychodząc na pokrytą śniegiem halę zupełnie nie wiem gdzie mam się kierować. Z mapy odczytuję kierunek i idę tam na azymut, a potem po lesie szukam oznaczeń szlaku. Takie błądzenie w głębokim śniegu jest mało przyjemne… Generalnie w pewnym momencie odpuszczam poszukiwania i decyduję się po prostu iść ku górującemu przede mną szczytowi – Smerekowa. Wprawdzie wg. mapy szczyt znajduję się już w Słowacji, a szlak idzie po polskiej stronie poniżej szczytu, ale jak już zadecydowałam wcześniej – szlakiem przestałam się na ten moment przejmować.

Smerekowa, po słowacku Vysoká (1.015 m npm) to drugi co do wysokości szczyt Pienin, znajdujący się w grzbiecie głównym Małych Pienin pomiędzy Wysoką a Wierchliczką. Nazwa szczytu pochodzi od rusińskiego słowa „smerek” oznaczającego świerka i występuje na mapie Gepperta z 1810-1812 r. jako Smeretcina Brg. Mimo znacznej (jak na Pieniny) wysokości, jest to mało wybitny, słabo wyróżniający się szczyt. Przebiega przez niego granica polsko-słowacka, jednak szczyt leży po stronie słowackiej.

Niełatwe okazuje się wejście na szczyt Smerekowej – podejście jest strome i oblodzone. Często muszę się przytrzymywać pni drzew. Sam wierzchołek jest skalisty – z niezalesionej strony stromą ścianą opada w dół. Na niewielkim powierzchniowo szczycie  znajduje się słupek graniczny. Ze szczytu są dobre widoki na stronę polską: Polanę Zaskalskie, Tatry i Beskid Sądecki.Robię kilka zdjęć i ostrożnie schodzę na dół. Skoro szlak już zaniedbałam dawno temu, to teraz postanawiam trzymać się słupków granicznych. Niestety ten pomysł nie okazuje się najlepszym rozwiązaniem. O ile szlak z reguły prowadzi jakąś drogą / ścieżką (choć w ziemie zasypana jest ona śniegiem), o tyle słupki graniczne poutykane są jakoś dziwnie w lesie. Chodzę wiec po lesie przez jakieś krzaki i wypatruję słupków granicznych, które czasami przysypane są niemal doszczętnie śniegiem. W ten sposób szybko opadam z sił i postanawiam jako marnotrawna córka poszukać jednak szlaku.

Znowu wyjmuję mapę i ustalam swoją pozycję.

– Ok – jak teraz pójdę w prawo w las, to gdzieś tam powinnam przeciąć zielony szlak. – mówię do siebie i tak właśnie robię. Dziesięć minut niepewności i szlak zostaje odnaleziony. Teraz postanawiam być już grzeczna, nie chasać na boki i nie szukać dróg na skróty. Jestem umęczona torowaniem w śniegu i ciągłą niepewnością jak iść. Po kilku godzinach wędrówki już tylko chcę dokończyć swoją trasę – i ciągle mam nadzieję, że może za chwilę wejdę jednak w teren, gdzie śniegu już nie ma (w końcu jest kwiecień!). Nic z tego… Pod Wierchliczkę dochodzę mijając słupki graniczne, które wystają tylko czerwonym czubkiem ponad poziom śniegu.

Skoro moja wędrówka okazała się mocno monotematyczna (ciągłe przebijanie się przez śniegi) postanawiam ją sobie nieco urozmaicić. Zostawiam plecak na szlaku i idę wdrapać się na Wierchliczkę – szczyt, który już z daleka odznaczał się swoją skalną ścianą ponad okolicą.

Wierchliczka, po słowacku Vrchriečky (964m npm) to szczyt w grzbiecie głównym Małych Pienin, położony pomiędzy Przełęczą Rozdziela a Smerekową. Nazwa szczytu pochodzi od spływającego po jego południowych zboczach słowackiego potoku Riečka (słowacka nazwa szczytu po dosłownym przetłumaczeniu na język polski brzmi Wierchrzeczka). Jest najdalej na wschód wysuniętym szczytem polskich Małych Pienin. Sam jego wierzchołek zwany jest Skałką. Przebiega przez niego granica słowacko-polska. Południowe, słowackie zbocza Wierchliczki są zalesione i wchodzą w skład PIENAP (słowackiego pienińskiego parku narodowego). Po północnej, polskiej stronie pod szczytem znajduje się duża polana Podskałka z widokami na Beskid Sądecki – przepiękny jest stąd też widok na Tatry. Polana u podnóża szczytu to dawna, nieistniejąca już wieś Biała Woda. Po wojnie i wysiedleniu zamieszkujących ją Łemków w 1947r. w ramach akcji „Wisła” pola zostały wielkim nakładem kosztów zmeliorowane, założono na nich socjalistyczną spółdzielnię i hodowlę owiec. Wybudowano dużą bacówkę, która okazała się niepraktyczna i nie była używana. Obecnie pod lasem w okolicach przełęczy Rozdziela istnieją jej niszczejące ruiny. Na wielkich połoninach wypasane są w sezonie owce i krowy przez baców z Podhala. Dziś jednak jestem tutaj zupełnie sama: ani ludzi, ani owiec, ani krów… Parafrazując słowa klasyka: Nie ma nic.

Na mojej strasie dość często robię sobie przystanki. Takie krótkie odpoczynki na zjedzenia jabłka czy banana. Na zrobienie zdjęć. Rozkładam się na trawie niemal za każdym razem, gdy trafiam na pusty od śniegu fragment łąki (czasami się trafiają takie fragmenty w nasłonecznionych częściach hali). Takie właśnie momenty w górach lubię bardzo – rozłożona na szczycie lub grani górskiej wypoczywam podziwiając, w tym przypadku, widoczne jak na dłoni: Wysoka, Trzy Korony i zaraz za nią Babia Góra (dziś wygląda jak Kilimandżaro).

Niestety czas nagli. Ruszam dalej. Śnieg, śnieg. Buty mam już od jakiegoś czasu mokre. Przemoczone totalnie skarpetki chlupoczą mi przy każdym kroku.

W końcu docieram do Przełęczy Rozdziela. Już z daleka widzę tam jakiegoś człowieka. Gdy docieram na miejsce okazuje się, że już go tam nie ma. Prawdopodobnie zszedł w międzyczasie w dół, w Dolinę Białej Wody. Ale widzę też jego ślady na śniegu – przyszedł tutaj z Obidzy, a więc może teraz będzie mi łatwiej na szlaku..

Przełęcz Rozdziela jest położona na wysokości 803m npm. Przełęcz ta oddziela Pieniny od Beskidu Sądeckiego, a konkretnie należący do Beskidu Sądeckiego Szczob (920m) od Wierchliczki (964m) należącej do Małych Pienin. Przez Przełęcz biegnie granica polsko-słowacka. Przełęcz Rozdziela to szerokie i płaskie siodło. Obszar przełęczy oraz całe zachodnie, północne i południowe zbocza, a także duży obszar wschodnich (słowackich) zboczy jest odkryty i trawiasty. Rozciągają się stąd kapitalne i szerokie widoki na Pieniny, Beskid Sądecki, Gorce. Spod przełęczy oraz północnych zboczy Wierchliczki wypływa Brysztański Potok i widoczne są imponujące Brysztańskie Skały, będące fragmentem rezerwatu przyrody Biała Woda. Na słowacką stronę spływa potok Rozdziel.

Dochodzi już 15.00 a ja mam do przejścia jeszcze długi odcinek. Nie mam już ani czasu, ani ochoty na dalsze podziwianie widoków. Przemoczone nogi i dalsza perspektywa brodzenia w śniegu powodują, że po prostu chcę już dojść do celu. Idąc zachowuję się jak ratrak – po prostu prę na przód nie wadząc na przeszkody, wpadanie do wody zalegającej pod roztopionym śniegiem, w który z każdym krokiem się zapadam. Już mi to zobojętniało czy zaliczę kolejną mokrą dziurę w śniegu.

Gdy zaczynam słyszeć jakieś głosy w lesie cieszę, że Obidza już tuż tuż. Wychodzę z lasu na leśną drogę i niemal rzucam się pod koła…. przepraszam: kopyta konia. Na ten akt rozpaczy zdecydowałam się widząc furmankę konną wracającą z pracy w lesie. Ja totalnie wymęczona wielogodzinną walką z „białym oprawcą” nie miałam zamiaru iść już więcej śniegu.

– Mogę się z Panem zabrać? – pytam błagalnie stając niemal na środku leśnej drogi

– Ale ja tylko kawałek tutaj jadę, w Obidzy – odpowiada mi młody chłopak

– To ja chociaż ten kawałek – nie odpuszczam i za chwilę ochoczo wskakuję na wóz (pamiętam, że w dzieciństwie bardzo często jeździłam takim stopem, gdy byłam u babci na wakacjach)

Jak tylko usiadłam i ruszyliśmy poczułam ponownie radość z bycia w takich „dzikich” miejscach. Konik kroczył ostrożnie za psem, który okazał się być samozwańczym przewodnikiem naszego stada. Mogłabym tak jechać cały dzień. Niestety w okolicy bacówki na Obidzy moja konna podróż się zakończyła. Ale dobre i to. Zwłaszcza, że gdy z wozu zeszłam stanęłam wprost na …. asfalcie!! Nareszcie stabilny grunt pod nogami.

Przez Suchą Dolinę (już asfaltem) szłam ledwo powłócząc nogami. Już się nawet nie rozglądałam dookoła – bo i tak Sucha Dolina latem robi dość przygnębiające wrażenie – pełno tu nieczynnych wyciągów narciarskich, które powodują, że miejsce to tętni życiem zimą.

Gdy tak szłam sobie nie zastanawiałam się co będzie dalej. Zmęczona i zmarznięta (od przemoczonych nóg) miałam perspektywę ok 3-godzinnej wędrówki do Piwnicznej Zdrój. Marna to była perspektywa, więc postanowiłam ją wyeliminować z mej świadomości. Co będzie to będzie, a może znowu szczęście się do mnie jakieś uśmiechnie po drodze. Jak zwykle w życiu, postanowiłam nie martwić się na zapas. Czasami życie przynosi nam miłe rozwiązania.

Po około godzinie schodzenia po drodze pełnej zakrętów słyszę że nadjeżdża jakiś samochód. Z radością macham „na stopa” ale auto mija mnie, a kierowca patrzy na mnie z pewną niechęcią.  No cóż nie zawsze się udaje. Idę jeszcze jakieś 100 metrów, wychodzę z zakrętu, gdzie wpadam wprost na stojący pośrodku niczego autobus. Z pewną nieufnością obchodzę autobus dookoła. Na przednim oknie wisi tablica „Nowy Sącz„. Jeszcze nie chce mi się w to wierzyć więc szukam kierowcy.

– Kiedy Pan pojedzie do Nowego Sącza? – pytam

– Za jakieś 2 minuty – odpowiada kierowca spoglądając na zegarek.

Ależ ja mam szczęście zbiegów okoliczności!

 21 kwietnia 2013r.