Tienszan Expedition 2013

Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku… Czas rozpocząć przygotowania do mojej kolejnej wyprawy – po raz kolejny ruszam do Azji Centralnej.

Celem mojej wyprawy jest zdobycie dwóch potężnych siedmiotysięczników położonych w górach Tienszan na pograniczu Kirgistanu, Kazachstanu i Chin: Pik Pobiedy oraz Chan Tengri.

Wyprawa jest realizowana w ramach Programu „2011 – 2013 Śnieżna Pantera”, którego celem jest zdobycie w ciągu trzech lat wszystkich 5 najwyższych szczytów byłego Związku Radzieckiego. Aby otrzymać to prestiżowe górskie odznaczenie zwane Śnieżną Panterą muszę zdobyć następujące szczyty (wg. wysokości):

Pik Somoni (Komunizma) 7.495m npm – zdobyty w 2012r.

– Pik Pobiedy 7.439m npm

Pik Lenina 7.134m npm – zdobyty w 2011r.

Pik Korżeniewskiej 7.105m npm – zdobyty w 2012r.

Chan Tengri 7.010m npm

Swoją wyprawę w Tienszan rozpocznę w połowie lipca 2013r. Potrwa ona 5-6 tygodni, gdyż tyle czasu jest niezbędne aby zdobyć właściwą aklimatyzację w tak wysokich i niebezpiecznych górach.

Do tej pory Śnieżną Panterę zdobyło tylko pięciu Polaków. Każdy z nich poświęcił na to kilka lat. Ja chcę pokazać, że choć zdobycie Mount Everestu jest dla wielu wspinaczy zwieńczeniem górskiej działalności, dla mnie stało się to początkiem kolejnych górskich wyzwań.

O szczytach

Szczyty, które sa moim celem w tegorocznej ekspedycji są usytuowane są w górach Tienszan na pograniczu Kazachstanu i Kirgistanu oraz na pograniczu Kirgistanu i Chin. Pasmo Tienszan, zwane Niebiańskimi Górami, o długości 2500 kilometrów stanowi potężną, naturalną barierę dla mas powietrza pomiędzy Syberią, a centralną Azją. Tienszan jest najbardziej na północ położonym spiętrzeniem, sięgającym 7.000m npm. Panują tam szczególnie trudne warunki pogodowe i skrajnie niskie temperatury, połączone z częstymi zmianami pogody. Te wszystkie czynniki sprawiają, że oba planowane szczyty uważane są za ambitne cele sportowe.

Pik Pobiedy (7.439m npm) – najwyższy szczyt Kirgistanu. Jest najwyższym szczytem pasma Tienszan i drugim co do wysokości ze wszystkich szczytów zaliczanych do Śnieżnej Pantery. Jest szczytem bardzo trudno dostępnym i jednym z najtrudniejszych siedmiotysięczników na świecie. Zbocza góry pokryte są lodem i śniegiem. Długa na 4 kilometrów grań powyżej 7.000m npm, huraganowe wiatry, duże zagrożenie lawinowe, wspinaczka przez pionowe lodowe seraki, temperatura sięgająca minus 30 stopni Celsjusza, konieczność założenia 6 obozów czynią wspinaczkę niezwykle niebezpiecznym przedsięwzięciem. Mówi się, że zdobycie Piku Pobiedy może być porównane ze zdobyciem Mount Everestu od północy (od Tybetu). Wejście na Pik Pobiedy jest bardziej cenione niż zdobycie niektórych ośmiotysięczników.

Szczyt próbowano zdobywać już w latach 30 –tych, ale sukces odniosła dopiero rosyjska ekspedycja Witalija Abalakowa w 1956 r. Góra ma złą sławę, statystyki są niekorzystne. Do 2001 roku na szczyt weszło zaledwie 130 osób, a śmierć poniosło 180 ludzi, z czego odnaleziono zaledwie 45 ciał. Do tej pory nie udało się nikomu wejść na wierzchołek od strony południowej (Chiny). Brak wejścia na szczyt w sezonie nie jest rzadkością.

Chan Tengri (7.010m npm) – najwyższy szczyt Kazachstanu. Drugi co do wysokości szczyt pasma Tienszan, położony pomiędzy lodowcami Inylczek Północny i Południowy. Jego nazwa w języku ujgarskim oznacza „Pan Niebios” lub „Pan Dusz”. Jest najbardziej na północ położonym siedmiotysięcznikiem na świecie, co w praktyce oznacza, że jest to jeden z najbardziej surowych i zimnych wierzchołków. Silne wiatry i mrozy do -25 stopni latem są zjawiskiem normalnym. Nawet w środku lata mogą mieć miejsce 2-u metrowe opady śniegu, po których znalezienie namiotów w obozach wysokogórskich wymaga sądowania terenu. Jego smukła sylwetka oraz trudne do zdobycia ściany spowodowały, że góra potocznie nazywana jest „Małe K2”. Pierwszego wejścia na szczyt dokonał w 1931r. Ukrainiec Michaił Pobrebecki. Jak dotąd tylko jedna ekspedycja zdobyła szczyt zimą (w 1992r.).

Trasa wyprawy Tienszan Expedition 2013

Wyląduję w Biszkeku. Aby zdobyć oba szczyty podczas jednego sezonu wymagana jest skomplikowana logistyka. Z Biszeku muszę się przedostać przez cały Kirgistan do podnóża gór na wschodzie kraju. Helikopterem dostanę się do Bazy położonej na 4.000m npm po południowej stronie Chan Tengri, na lodowcu „South Inylchek”. Jako, że ten szczyt jest niższy to tutaj będę zdobywać niezbędną aklimatyzację i to ten szczyt zdobędę jako pierwszy. Droga Pobrebeckiego, którą pójdę na szczyt jest wyceniana na 5A i w zależności od pogody, zajmie mi około 2-3 tygodni. Na stokach Chan Tengri założę obozy wysokogórskie: na wysokości 4.300m, 5.400m, 5.800m i opcjonalnie w zależności od sytuacji na 6.400m. W drodze na szczyt największe trudności to lekko przewieszone uskoki skalne na wysokości 6.500m., co w parze z wysokością i zmęczeniem jest dużym wyzwaniem.

Po zejściu do bazy na lodowcu „South Inylchek” pod Chan Tengri podejdę do podstawy masywu Piku Pobiedy (12 km). Mając właściwą aklimatyzację zdobycie Piku Pobiedy planuję w stylu alpejskim w czasie ok. 7 dni. Na szczyt wejdę klasyczną drogą Medzmariaszwili wycenianą na 5B. Wiedzie ona z bazy Zwiezdoczka przez Przełęcz Dziki, do której dostępu bronią seraki i lodospad. Obóz I złożę na wysokości 5.800m npm. Skalno-lodowo-śnieżną granią dojdę do mojego Obozu II położonego tuż pod wierzchołkiem Piku Waża Pszawela zwanego potocznie Pobiadą Zachodnią – 6.918m npm. Następnie wejdę na wiodącą do szczytu 12-kilometrową grań, która w całości biegnie powyżej 7.000m npm. Sam wierzchołek Piku Pobiedy leży pośrodku tej grani. Obóz III znajduje się na wysokości 7.100m zaledwie 400 metrów od szczytowego poateau. To stąd zaatakuję najtrudniejszy ze szczytów Śnieżnej Pantery.

Śnieżna Pantera

Rosyjski tytuł „Snieżnyj Bars” (ros. Снежный барс, pol. Śniezna Pantera, ang. Snow Leopard) nadawany jest alpinistom, którzy zdobyli wszystkie pięć 7-tysięczników byłego ZSRR tj. Chan Tengri i Pik Pobiedy w Tienszanie oraz Pik Lenina, Pik Korżeniewskiej i Pik Somoni (Komunizma) w Pamirze. Obecnie szczyty te znajdują się na terytorium niezależnych państwu” Kirgistanu, Tadżykistanu, Kazachstanu i Chin.

Pierwszym wspinaczem, który dokonał tego wyczynu, był w 1961r. Jewgienij Iwanow, a tytuł „Sieżnyj Bars” został po raz pierwszy użyty w 1967r.

Nazwa został zapożyczona od kota występującego w górach środkowej Azji. Jego łacińska nazwa to Uncia uncia. Gatunek ten jest ginący i objęty I załącznikiem Konwencji Waszyngtońskiej oraz programem EEP. Ten rzadki ssak zamieszkuje tereny położone na znacznych wysokościach, aż do granicy wiecznego śniegu, w lecie przebywając nawet na wysokości 6.000m npm. Poluje na kozły górskie, bharale, jelenie, nachury, piżmowce, bażanty, zające. Żyje samotnie. Prowadzi nocny tryb życia.

Śnieżna Pantera - ssak i prestiżowe odznaczenie wysokogórskie...

Śnieżna Pantera – ssak i prestiżowe odznaczenie wysokogórskie…

kwiecień 2013r.

Czas ucieka, przygotowania trwają, ale pojawiają się pewne problemy w składzie wyprawy. Koledze urodziło się dziecko, inny dostał ciekawą pracę, a kolejny właśnie się dowiedział, że szykuje mu się operacja zatok. Jakieś fatum czy co?

Mój wieloletni przyjaciel chętnie połączy ze mną siły na wyprawie, ale w roku 2014. Bieżący rok upływa mu pod znakiem wytężonej pracy zawodowej i nie może wyjechać z Polski na tak długo.

Poszukiwania odpowiednich chętnych trwają… Cały problem polega na tym, że wytyczone przeze mnie cele są bardzo ambitne i niewiele jest osób w Polsce skłonnych do podjęcia wyzwania. A przynajmniej ja ich nie znam na razie. Zobaczę jak sytuacja się rozwinie… Zrobię wszystko żeby swój plan doprowadzić do szczęśliwego finału, ale takowy ma szansę się zdarzyć tylko gdy powstanie silna ekipa wspinaczy…

A jakby co to mam oczywiście jeszcze plan B. I jeszcze plan C.

1 maja 2013r.

Mam partnera na moją wyprawę. Teraz jeszcze tylko muszę dostać urlop, bo okazało się niespodziewanie, że to jest problem.

Jak to jest, że mi nic nie przychodzi łatwo?

Przez ostatnie tygodnie nie traciłam czasu. Dużo siedziałam w internecie, przeszukując zasoby w celu otrzymania potrzebnych mi informacji. Przeczytałam dziesiątki relacji z wypraw na interesujące mnie szczyty, prowadziłam korespondencję z lokalnymi agencjami…

W końcu na bazie tej wiedzy opracowałam strategię Wyprawy. Chciałabym zdobyć oba szczyty podczas jednego wyjazdu w Tienszan. Rozmawiałam telefonicznie z jedną z polskich „Śnieżnych Panter”:

– Chcesz się aklimatyzować na Chan Tengri przed Pobiedą? – wyraził swoje zdziwienie – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Szczyty te są tak wymagające i niebezpieczne, że zazwyczaj na raz robi się tylko jeden cel. A nie chcę tak jak wszyscy: ja chcę oba, jeden po drugim. W ciągu jednego sezonu.

Rozmowa ze „Śnieżną Panterą” nie podcięła mi jednak skrzydeł. Co więcej zdecydowałam się na korektę mojego pierwotnego planu. Wybrałam wariant bardziej wysiłkowy i niebezpieczny.

Pierwotnie zakładałam atak na Chan Tengri ze strony północnej. Ta opcja ma dużo zalet, ale okazała się dla mnie nie do zaakceptowania. Mam dwa ograniczenia: czas oraz finanse. Pierwotnie rozpatrywane przeze mnie podejście na Chan Tengri od strony północnej wiąże się z:

+ bezpieczniejsza droga na szczyt (praktycznie brak zagrożenia lawinowego)

+ dłuższa droga na szczyt, co ułatwia aklimatyzację (teoretycznie)

+ dolatuje się helikopterem do bazy i z powrotem do np. Maida-Adyr (lądowisko helikoptera na „nizinach”), skąd kolejnym helikopterem dolatuje się do bazy pod Pikiem Pobiedy

ale jednocześnie:

– dwa szczyty i dwa przeloty helikopterem to podwójna opłata dla agencji (idące już w tysiące EUR)

– każdy przelot helikopterem to kilkudniowe oczekiwanie, po zejściu z Chan Tengri na przelot pod Pik Pobiedy moglibyśmy stracić nawet tydzień (w zeszłym roku w Pamirze nasz helikopter nie odleciał planowo, ale z powodu złej pogody 3 dni później)

Oczywiście atak na Chan Tengri od strony południowej też ma swoje wady i zalety. Na ten wariant ostatecznie się jednak zdecydowaliśmy:

+ oszczędność czasu: atak na Chan Tengri i Pik Pobiedy odbywa się z tej samej „doliny” – nie ma potrzeby przelotu helikopterem pomiędzy szczytami

+ taniej – mniej lotów helikopterem i mniejsze opłaty dla agencji

+ łatwiejsza droga na szczyt (choć największe trudności na grani szczytowej, gdzie obie drogi się łączą)

ale jednocześnie:

– bardzo duże zagrożenie lawinowe

– więcej ludzi – podobno 70% wspinaczy wybiera właśnie stronę południową w drodze na Chan Tengri

– z bazy pod Chan Tengri, na własnych plecach trzeba przenieść cały swój dobytek do odległej o 12 kilometrów bazy pod Pikiem Pobiedy

8 maja 2013r.

Mam super szefa!! Nie wchodząc w szczegóły, mój szef zmienił termin swojego wyjazdu z rodziną (i tym samym jego żona też w pracy musiała termin swojego urlopu przyspieszyć) żebym ja nie miała problemu z otrzymaniem swojego urlopu. A więc dzięki z poparciem szefa i jego rodziny dostanę urlop na wyprawę.

Wiem, że nie powinnam tego rozpowszechniać (a już na pewno nie w tym miejscu), ale jako ciekawostkę dodam, że w Japonii wybieranie za jednym razem całego urlopu jest postrzegane jako wielki nietakt (?!)…

Nic już nie stoi na przeszkodzie. Przygotowania do wyprawy przechodzą w etap wydatków finansowych…

9 maja 2013r.

Zaraz po uzyskaniu formalnej zgody w pracy, skontaktowałam się z zaprzyjaźnionymi mediami. W ciągu jednego dnia pozyskałam kilka interesujących Patronatów Medialnych: będzie magazyn geograficzno-podróżniczy Poznaj Świat, będzie dziennik Głos Wielkopolski, będzie magazyn sportowy Góry, będzie zaprzyjaźniony portal drytooling.com.pl. oraz Merkuriusz. Pozyskiwanie kolejnych trwa…

10 maja 2013r.

Lecimy! Bilety lotnicze zostały zakupione! Wylot z Berlina. Bilety kupiliśmy za dobrą cenę – martwi mnie tylko mały limit na bagaż – max 20 kg. 20 kg? To jest nic przy tego rodzaju wyprawie. Zwykle miewam bagażu ponad 40 kg. Ale tym jak Scarlet w „Przeminęło z wiatrem” będę się martwić później.

teraz mój wzrok (w przenośni) i myśli (dosłownie) są skierowane na Pik Pobiedy

teraz mój wzrok (w przenośni) i myśli (dosłownie) są skierowane na Pik Pobiedy (7.439m npm)

13 maja 2013r.

Dzień jak co dzień czyli godzina pływania na basenie i około dwadzieścia kilometrów na rowerze. A ponieważ jak chyba większość ludzi cierpię na notoryczny brak czasu, już kilka lat temu wzięłam się na sposób. Trenuję więc „przy okazji”, za to systematycznie tzn. każdego dnia. A więc codziennie dnia jeżdżę do pracy na rowerze, a po pracy (też na rowerze) na basen. Już od lat nie jeżdżę windą – nawet gdy pracowałam na 11-stym piętrze wchodziłam tam po schodach.

O mojej niechęci do biegania pisałam już przy okazji przygotowań do moich poprzednich wypraw (w poprzednich latach)… Wiem, że powinnam biegać, ale… Uważam, że treningi powinny sprawiać mi radość – i tak jest teraz.

14 maja 2013r.

Trochę z innej beczki, ale jednak w klimacie…

Usłyszane w filmie „Prawdziwa historia” (o życiu nowozelandzkiego konstruktora, który na motocyklu pobił rekord świata prędkości):

„ – Jeżeli nie dążysz do spełnienia swoich marzeń, równie dobrze mógłbyś być warzywem.

– A jakim konkretnie?

– Nie wiem. Kapustą?”

Trudno mi się z tym nie zgodzić. Choć akurat „kapusta – głowa pusta” więc i może nawet marzeń nie ma…

A ja konsekwentnie oczywiście trenuję. Dziś na liczniku ponad 30 kilometrów na rowerze i wbieg na 15-ste piętro.

Stwierdzam, że ten blog równie dobrze mógłby mieć tytuł „jak jeżdżąc ulicami Poznania nie dać się zepchną z drogi ani zabić”. Tak to niestety jest, że rowerzyści w Poznaniu (i pewnie w innych miastach tak samo) są traktowani jak ostatnie ogniwo w łańcuch pokarmowym… A w walce o przeżycie trzeba tu mieć nie tylko parę w nogach, ale i błyskotliwy umysł, by przewidzieć kolejny ruch innych uczestników ruchu. Prawdziwa dżungla. Jak dożyję mojej wyprawy, to i Pik Pobiedy nie będzie mi straszny.

Choć w kwestii jazdy po mieści na rowerze i tak widzę zmiany na przestrzeni ostatnich lat. Rowery są coraz bardziej popularne. Coraz więcej kierowców jeździ na rowerach, więc rozumieją jak wygląda sytuacja człowieka z perspektywy rowerowego siodełka. Jest więc nadzieja, że idzie to ku lepszemu…

15 maja 2013r.

Oficjalnie mogę ogłosić, że pierwszym sponsorem mojej wyprawy „Tienszan Expedition 2013” została firma PAJAK.

Firma PAJAK to polski producent sprzętu i odzieży outdoor. Zakład produkcyjny i główna siedziba firmy mieści się w Bielsko-Białej – nic nie jest produkowane w Chinach czy Bangladeszu. Wszystkie produkty są najwyższej polskiej jakości – i sprawdziłam to osobiście na wielu moich wyprawach. Firma produkuje szeroką gamę śpiworów: od cienkich letnich po grube specjalistyczne do nocowania w ekstremalnych warunkach (wypełnione gęsim puchem). Plecaki wyprawowe i puchowe śpiwory PAJAK miałam na wszystkich swoich wyprawach począwszy od 2008r. a więc: zdobywając Aconcaguę, wspinając się w Alei Wulkanów, podróżując pół roku po Ameryce Południowej, zdobywając Mount Everest oraz wszystkie dotychczasowe szczyty Śnieżnej Pantery. Zaś puchowy sweter PAJAKa biorę ze sobą nawet na weekendowe wypady w polskie góry – jest moim niezbędnikiem na każdą górską sytuację. Wiem, że to może teraz brzmieć nieszczerze – bo w końcu PAJAK jest moim sponsorem, ale Ci którzy mnie znają wiedzą, że ja nie używam swego nazwiska z niskich pobudek. Jeżeli się z czymś nie zgadzam, to prędzej zrobiłabym jakiś unik, niż zdecydowanie powiedziała coś w niezgodzie ze sobą.

Ja w każdym bądź razie, na swoją wyprawę, na której muszę mieć sprzęt najlepszej jakości, od którego też zależeć będzie moje życie, biorę ze sobą też PAJAKa.

Dziś dzień restu. Trudno jest pogodzić pracę, treningi i życie towarzyskie. Aby więc to ostatnie nie ucierpiało, dziś tylko 15 km na rowerku i miły, ciepły wieczór z przyjaciółmi na poznańskim Startym Rynku.

16 maja 2013r.

Przygotowania trwają… Dogrywam ostatnie szczegóły z agencjami i przy podawaniu danych do pozwolenia na strefę przygraniczną (tzw. border permit) okazało się, że mój paszport właśnie kilka dni temu stracił ważność. Więc czym prędzej z rana udałam się do Biura Paszportowego celem załatwienia nowego paszportu. W Biurze tłumy – to jest całkowicie normalne, że gdy zbliżają się wakacje wiele osób przypomina sobie o konieczności posiadania aktualnego dokumentu. Na szczęście udało mi się zmieścić w limicie „petentów” obsługiwanych w danym dniu. Po kilku godzinach oczekiwania z numerkiem 53 w ręce wreszcie złożyłam swój wniosek paszportowy z załącznikiem w formie odcisków palców (to dla mnie nowość). Teraz już muszę tylko czekać. Wyznaczona data odbioru mojego paszportu jest na styk z datą ostatecznego wnioskowania o „border permit”.

Z rozmowach z agencjami też problemy. W Azji Centralnej nic nie jest dane raz na zawsze… Helikopter, który miał lecieć, nie poleci. Tzn. poleci, ale kilka dni później. A te kilka dni to duży problem dla naszego czasowo napiętego planu. Kombinuję więc, szukam innych możliwości, najlepszego rozwiązania na nas. Intensywna wymiana mail: Polska – Kirgistan trwa…

trening: godzina intensywnego pływania, jazda na rowerze: ok. 25 kilometrów; czuję, że to za mało, że wcale mnie to nie męczy… muszę pomyśleć nad modyfikacją mojego planu sportowego

17 maja 2013r.

Rozmowy w kwestii pozyskiwania Patronów Medialnych już prawie zamknięte. Udało się pozyskać duże poparcie medialne. Bardzo mnie cieszy, że poza wspomnianymi wcześniej mediami, będą ze mną ogólnopolski magazyn Nasze Miasto, publiczna telewizja TVP, lokalne poznańskie stacje telewizyjne ONYX oraz TVK Winogrady, sympatyzujące ze mną Radio Emaus oraz portal outdoormagazyn.pl. Tam też znajdziecie informację o naszej wyprawie TIENSZAN EXPEDITION 2013.

Teraz czas przejść do kolejnego kroku. Ciekawe przedsięwzięcie i potencjał na zaistnienie wyprawy w mediach to dobry zaczątek do rozmowy ze Sponsorami…

Przy przygotowywaniu tego rodzaju wyprawy motywacja czasami spada. Wtedy myślę o tym, co powiedziała kiedyś Irena Santor (bo nie tylko górscy wspinacze i poeci potrafią używać metafor i zgrabnie ujmować pewne prawdy życiowe): „Nigdy w życiu nie grałam w totolotka. Kiedy byłam młoda, ktoś zajrzał mi w dłoń i powiedział, że tyle w życiu wygram, ile sobie wypracuję. I to mi się w życiu sprawdziło. Jeżeli w coś w życiu gram, to tak, jak w piosence Ewy Bem – gram z losem o wszystko…”.

trening: godzina intensywnego pływania, jazda na rowerze: 24 kilometrów

18 maja 2013r.

Trzy lata temu stanęłam na szczycie Mount Everest (8.848m npm). To ważne dla mnie wydarzenie. Dokonałam tego jako: 6-sta Polka i 28-my człowiek z Polski (czyli niezależnie od płci). Dzięki temu 18 maja stał się dla mnie wyjątkowym dniem. I też w wyjątkowy sposób go dzisiaj upamiętniłam (nie było to zamierzone, ale tak się akurat złożyło).

Moje wejście na Mount Everest było możliwe dzięki wsparciu szeregu sprzyjających mi osób. Osób dla mnie obcych, od których otrzymałam wiele bezinteresownej pomocy. Trudno wymienić ich wszystkich, bo było tego naprawdę dużo, ale o Pani Joasi, która we mnie uwierzyła (i która swoim wiarą zaraziła innych) po prostu nie mogę nie wspomnieć. Mam świadomość, że bez nich by mi się nie udało. Bez nich nie byłoby mojego Everestu.

To samo dotyczy moich zwariowanych podróży po świecie. Czasami w najmniej spodziewanej sytuacji, gdy jest ciężko przychodzi pomoc. Pomagają mi najczęściej ludzie, którzy sami niewiele mają a jednak goszczą mnie w swoim domu, dzielą się swoim skromnym jedzeniem.

Mam dług wobec ludzi. I czuję, że jeżeli jest taka możliwość powinnam go spłacać. A jak się okazuje dużo wokół nas jest osób, instytucji, którym jesteśmy w stanie pomóc. Dlatego też z wielką radością zaangażowałam się w akcję wolontariatu dla Fundacji Stworzenia Pana Smolenia. Fundacja ma wielkie problemy (pewnie jak większość innych fundacji) – potrzebuje każdej pomocy i wcale nie chodzi tutaj tylko o pieniądze. Wraz z grupą znajomych, których w spontaniczny sposób udało się skrzyknąć w majową sobotę pojechaliśmy do Baranówka pod Poznaniem wykonać niezbędne prace porządkowe w „ogrodzie”. W dwadzieścia osób szybko uwinęliśmy się z robotą, z której pracownicy Fundacji nie byliby w stanie wykonać sami.

Co tu dużo mówić miałam w tej pracy dodatkową motywację – potraktowałam to jak trening. Pięć godzin intensywnego grabienia potrafią zmęczyć. Zakwasy na plecach czułam już wieczorem.

trening: godzina intensywnego pływania, jazda na rowerze: 10 kilometrów, 5 godzin intensywnego grabienia zarośli

19 maja 2013r.

Tak jak wspomniałam wcześniej, trzy lata temu stanęłam na Mount Everest. Wchodziłam tam od strony Tybetu. Północna droga na Czomolungmę jest pod każdym względem trudniejsza od drogi nepalskiej i dlatego też jest mniej uczęszczana. Tam raczej nie ma tłumów w Bazie i korków w drodze na szczyt.

Wtajemniczeni pewnie wiedzą, że Pik Pobiedy, na który wybieram się w tym roku to jeden z najtrudniejszych / najniebezpieczniejszych siedmiotysięczników na świecie. Pik Pobiedy jest większym wyzwaniem niż niejeden ośmiotysięcznik. Rosjanie mają takie powiedzenie: „… Nie gawari mienia, szto ty byl na Ewerestje, skarzy mienia szto ty byl na Pobiedu…” („Nie ważne, że wszedłeś na Everest, powiedz czy wszedłeś na Pobiedę?”). Rosjanie bardziej sobie cenią zdobycie Piku Pobiedy, niż wejście na Everest. Trzeba tu jednak doprecyzować, że chodzi o wejście na Everest od strony Nepalu. Wejście na Mount Everest od strony Tybetu jest postrzegane jako duże osiągnięcie – potwierdzeniem tych trudności może być też fakt, że do dziś drogą tą szczyt zdobyło tylko kilku Polaków (w tym trzy Polki – na drugiej pozycji jestem ja; ha, ha)

Mam nadzieję, że to moje pisanie nie brzmi jak przechwalanie się. To taka trochę moja samoobrona psychiczna – bo prawdę mówiąc boję się tegorocznej wyprawy. Na Piku Pobiedy zginęło wielu wspinaczy. Do 2001 roku na szczyt weszło zaledwie 130 osób, a śmierć poniosło 180 ludzi. Czyli więcej osób tam zginęło, niż zdobyło ten szczyt. Właściwie strach czuję przed każdą wyprawą. To taki moment, kiedy mentalnie muszę dokonać całkowitego rozstania ze wszystkim, co znam i co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Przyjąć do wiadomości i zaakceptować fakt, że być może nie wrócę z tej wyprawy. I to taka jedna z granic, którą uprawiając wspinaczkę wysokogórską trzeba w sobie przełamać. Jak to mówią : odważny nie jest ten, kto nie czuje strachu, tylko ten, kto znajdzie w sobie siłę, żeby ten strach przezwyciężyć…

Decyzja o wyjeździe na kolejną wyprawę to jakbym stała przed zamkniętymi drzwiami. Nie wiem, co się stanie, kiedy otworzę te drzwi. Być może natychmiast spadnę w przepaść. Być może zrobię kilka kroków, a potem droga się urwie i pochłonie mnie nicość. A może okaże się, że za tymi drzwiami jest fantastyczny nowy świat, który gra melodię, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam …

Jasne, że można się cofnąć. Wszystko jest kwestią podjęcia decyzji. Mogę się odwrócić i powiedzieć, że to mnie nie interesuje. Albo, że mam tu mnóstwo rzeczy do zrobienia. Albo że nie ma sensu niepotrzenie ryzykować.

trening: godzina intensywnego pływania, jazda na rowerze: 31 kilometry

20 maja 2013r.

A u mnie czasem słońce, czasem deszcz… Jak w hinduskim melodramacie. Po niepowodzeniach związanych z helikopterem, nastąpi czas małych sukcesów. I to od razu kilku sukcesów. Od razu serce rośnie i chce się dalej działać.

Z radością mogę już poinformować, że drugim sponsorem wyprawy TIENSZAN EXPEDITION 2013 została firma CAMP.

CAMP to włoska firma, która zrodziła się z pasji wspinania. Firma założona w 1889r. w górskiej wiosce, na przestrzeni lat rozwinęła się stając się znaczącą marką, znaną na całym świecie. Firma współpracuje z najlepszymi wspinaczami na świecie. Jej sprzętu wspinaczkowego używali bracia Lowe, Renato Casarotto, Patrick Gabarrou oraz Jerzy Kukuczka. Sprzętu tego używa też Simone Moro – jeden z czołowych obecnie himalaistów.

Cóż, cieszę się, że mogłam dołączyć do takiego zespołu – grupy ludzi, których wspiera CAMP. Mogę być pewna, że sprzęt mnie nie zawiedzie – w końcu przetestowany jest przez najlepszych.

Jedynym dystrybutorem marki CAMP w Polsce jest firma NAMASTE.

trening: jazda na rowerze: 14 kilometrów, bieg w tempie 6 min/km: 5 kilometrów

21 maja 2013r.

Mój przyjaciel Jacek, który obiecał, że pojedzie ze mną na Pobiedę w 2014r. gdyby mi się nie udało znaleźć partnera w tym roku, co jakiś czas gdy rozmawiamy pyta mnie jak trenuję, co robię by przygotować się do wyprawy.

– No wiesz, jeżdżę na rowerze, pływam – odpowiadam mu

– Magda, Ty się weź za siebie! Ty jedziesz na Pobiedę! Ty musisz biegać!

Problem jest taki, że ja nie lubię biegać i raczej tego unikam. Ale jak to się mówi: „nigdy nie mów nigdy”. Strach jest jedną z lepszych motywacji, a mnie zmotywował do tego by w końcu zacząć biegać.

W zasadzie mogę powiedzieć, że trenuję cały rok na okrągło. Przed wyprawą staram się to robić bardziej intensywnie. Stworzyłam sobie minimalny plan treningowy:

poniedziałek: rower min 15 kilometrów, bieg min 5 kilometrów

wtorek: rower min 20 kilometrów, godzina pływania

środa: rest czyli tylko rower 15 kilometrów

czwartek: rower min 20 kilometrów, godzina pływania

piątek: rest czyli tylko rower 15 kilometrów

sobota: rower 15 kilometrów, godzina pływania (gdy nie w górach)

niedziela: rower 20 kilometrów, godzina pływania (gdy nie w górach)

I tak aż do wylotu w Tienszan.

Dostaję od Was dużo maili z pytaniami jak ćwiczyć przygotowując się do wyprawy. W związku z tym chciałabym dodać, że swój minimalny „plan treningowy” (powyżej) to nie wszystko co robię…

W wolnej chwili, jako uzupełnienie swojej aktywności polecam „Program ćwiczeń dla zapracowanych”, czyli 12 ćwiczeń, których wykonanie w bardzo krótkim czasie przynosi zdumiewające korzyści. Kluczem do sukcesu, czyli dobrej kondycji fizycznej, jest wykonanie forsujących ćwiczeń w krótkich odcinkach czasu. Chodzi o to by organizm szybko i bez zbędnych przygotowań wszedł na bardzo szybkie obroty.

Zestaw ćwiczeń trochę przypomina „obwodowy trening”, który przerabiałam chodząc do fitness club’u. Tutaj jednak mogę to samo robić w domu wykorzystując jako siłę: masę własnego ciała, ścianę i krzesło. Zestaw jest kombinacją ćwiczeń aerobowych i siłowych w jednym i trwa maksymalnie 7 minut. Efekty to m.in. istotne zwiększenie pułapu tlenowego (zwiększenie wydolności organizmu), zwiększenie siły wszystkich głównych mięśni.

Dla zainteresowanych dodam tylko, że kolejność ćwiczeń (przedstawiona na zdjęciu) nie jest przypadkowa. Należy się jej trzymać i nie zmieniać, ponieważ ćwiczenia są skonstruowane tak, by na zmianę pracowały i odpoczywały różne grupy mięśni. Tu liczy się każda sekunda. Nie ma czasu na błędy. Gdy jedno ćwiczenie przyspiesza rytm serca, następne go spowalnia. Zmiana kolejności może wręcz zaszkodzić. Ćwiczeń jest 12. Im dłużej wykonujemy jedno ćwiczenie tym jest to mniej efektywne. Najkorzystniejsze są sesje nie dłuższe niż 30 sekund. Przerwy między nimi powinny być jak najkrótsze – od 10 do 15 sekund. Jeśli ktoś po całym cyklu ma ochotę i siłę na więcej – może powtórzyć serię. Kolejny raz i kolejny…

23 maja 2013r.

w tych rakach Simone Moro zdobył zimą Gashebrum II, a ja będę w nich gonić Śnieżną Panterę

w tych rakach Simone Moro zdobył zimą Gashebrum II, a ja będę w nich gonić Śnieżną Panterę

Równolegle do organizowania logistyki Wyprawy, pracowania nad swoją formą i prowadzonych rozmów ze Sponsorami dokonuję przeglądu swojego sprzętu. Sprzęt, który zabiorę ze sobą musi być najlepszej jakości. Na szczęście wspinam się już wiele lat i przez ten czas „dorobiłam” się niezbędnego kompletu górskiego. Chyba największy postęp w tym zakresie nastąpił u mnie przed wyprawą na Mount Everest – wtedy musiałam (chcąc nie chcąc) dokupić sobie wiele niezbędnych rekwizytów takich jak kurtka i spodnie puchowe, ekspedycyjne buty wspinaczkowe, najlepszej jakości śpiwory puchowe i wiele innych. Niestety sprzęt się zużywa. O swoich perypetiach z rakami pisałam w zeszłym roku, gdy przygotowywałam się do wyprawy Pamir Expedition 2012. Sytuacja dojrzała więc do poczynienia zdecydowanych kroków. W ten oto sposób, stałam się posiadaczką wspaniałych raków automatycznych. Wreszcie mam raki z prawdziwego zdarzenia. W tych rakach Simone Moro 2 lutego 2011r. wspiął się zimą na Gasherbrum II (8.034m npm) – stając się tym samym wraz z Denisem Urubko pierwszym człowiekiem, który zimą tego dokonał. Ja mając te raki na swoich nogach będę z wszystkich swoich sił łapać w tym roku za ogon Śnieżną Panterę.

24 maja 2013r.

Na Mount Everest, jak co roku o tej mniej więcej porze, trwa właśnie okno pogodowe. Wczoraj (23 maja) kolejnych dwóch Polaków stanęło na szczycie Góry Gór. Jako ciekawostkę dodam, że na ten moment najwyższy szczyt świata zdobyło 37 Polaków. Ta „elitarna” grupa rozrasta się w szybkim tempie. Ja ten etap uważam już za zamknięty i stawiam sobie już nowe wyzwania np. Śnieżną Panterę. A potem kolejne, inne …

27 maja 2013r.

Po dłuższym czasie otworzyłam w końcu skrzynkę na listy – od kiedy większość korespondencji otrzymuję mailowo – rzadko to robię. Tym razem spotkała mnie tam niespodzianka. W wielkiej kopercie znalazłam oficjalne pismo, że Wojewoda Wielkopolski obejmuje swój Patronat Honorowy nad wyprawą TIENSZAN EXPEDITION 2013. Bardzo się cieszę. I dziękuję.

Mimo, że nie przepadam za bieganiem wieczorem przebiegłam 7 km w ulewnym deszczu. Nie ma to jak trzymać się ustalonego planu…

31 maja 2013r.

I oto w skrzynce pocztowej znalazłam kolejny list z miłą mi informacją. Prezydent Miasta Poznania, Pan Ryszard Grobelny, objął swoim Patronatem Honorowym moją wyprawę TIENSZAN EXPEDITION 2013. W treści listu ujęte zostały bardzo ładne życzenia, które mam nadzieję się spełnią:

„Ufam, że wytyczony przez Panią cel, zdobycie jeszcze w tym roku dwóch potężnych siedmiotysięczników położonych w górach Tienszan, zostanie osiągnięty i pozwoli Pani na realizację kolejnych planów życiowych. Mocno trzymamy kciuki za powodzenie wyprawy, wierząc, że stanie się Pani pierwszą Polką w historii, która oprócz Mount Everest, pokonała również trudne azjatyckie szczyty, wchodzące w skład Śnieżnej Pantery.”

Dla nocnych marków… Dziś o godzinie 23.00 zapraszam do Polskiego Radia Program Czwarty, gdzie w audycji na żywo „Na cztery ręce” będę opowiadać o górach, wspinaczce, ale przede wszystkim o planowanej przeze mnie tegorocznej wyprawie TIENSZAN EXPEDITION 2013.

Trochę się obawiam jak to wypadnie, bo zazwyczaj o tej godzinie jestem pogrążona już w głębokim śnie. A głupio by było tak na antenie znienacka zamilknąć…

3 czerwca 2013r.

Dziś mój najmniej ulubiony trening czyli bieganie. Określenie „mniej ulubiony” może być już wkrótce nieaktualny, bo bieganie idzie mi coraz lepiej.

Gdy dwa tygodnie temu zaczynałam biegać było fatalnie. Ledwo dałam radę trzymać założone tempo 6 minut / kilometr. Całą drogę przeklinałam się w myślach zastanawiając się dlaczego sama sobie taką krzywdę. Wtedy moim jedynym celem było dobiec, nie stanąć, nie przejść do marszu…

Tydzień temu było niewiele lepiej, choć biegłam w deszczu i wydłużyłam sobie dystans. Cały czas starając się utrzymać założone tempo 6 minut / kilometr. Choć było tak jak poprzednio, to jednak miałam poczucie dobrze wypełnionego zadania (bo w końcu niesprzyjająca aura itp).

Lecz dziś nastąpił przełom. Założony dystans, w założonym tempie udało mi się pokonać jakby mniejszym wysiłkiem. Co więcej względnie przyjemnie mi się biegło. Mało tego w czasie biegu doznałam olśnienia (ha, ha)…

Biegnąc tak sobie pomyślałam. Skoro dobrze pływam i lubię pływać. Skoro jazda na rowerze sprawia mi faktyczną przyjemność. Skoro coraz lepiej idą mi biegi to może… zacznę stratować w triathlonie. Ta myśl niezmiernie mi się spodobała i zagnieździło się już we mnie w środku to ziarenko… To by było coś dla mnie.

Nigdy pewnie nie wystartowałabym w żadnym maratonie. Jakoś nie wydaje mi się fascynujące biec przez 42 kilometry. Ale połączanie na jednych zawodach pływania, jazdy na rowerze i biegów wydaje mi się super sprawą… W wariancie standardowym (tzw. olimpijskim) 1,5 km pływania / 40 km jazdy rowerem / 10 km biegu mogłabym wystartować już w przyszłym roku.

I tak sobie obiecuję, że jeżeli uda mi się wejść na Chan Tengri i Pik Pobiedy w tym roku, to w kolejnym letnim sezonie wystartuję w triathlonie (no chyba, że … – ale to raczej mało prawdopodobne).

6 czerwca 2013r.

Za 45 dni wylatujemy, więc staram się zamykać już pewne tematy. Grono Patronów Honorowych i Patronów Medialnych jest dość znaczne – i w tym zakresie już nie przewiduję żadnych zmian (oczywiście nie odrzucam atrakcyjnych ofert).

Trwają ostatnie uzgodnienia ze Sponsorami. Jak już wcześniej informowałam mam dwóch Sponsorów Sprzętowych: PAJAK oraz Namaste (dystrybutor CAMP). Z dwoma kolejnymi firmami prowadzę zaawansowane rozmowy i mam nadzieję, że już niedługo będę się mogła pochwalić z jaką firmą nawiązałam współpracę…

Na myśl przychodzi mi pewna metafora: moje zdobywanie Sponsorów Sprzętowych bardzo przypomina zdobywanie kobiety przez mężczyznę. To mężczyzna wybiera sobie kobietę spośród wielu innych, ale to dopiero kobieta pozwala się wybrać ha, ha… I trochę jest tak też u mnie. Ja (jak ten mężczyzna) kontaktuję się z wybranymi przeze mnie firmami. Jest to bardzo wąskie grono firm, które w mojej ocenie w danej grupie produktowej mają najlepsze produkty. Są to firmy, których produkty kupiłabym nawet gdyby nie udało nam się nawiązać relacji sponsorskiej. A więc potem z przyjemnością używam tych produktów podczas wyprawy i z czystym sumieniem mogę je polecać. Bo wiem, że sama też bym to kupiła.

Firmy, z którymi się kontaktuję czasami pozwalają się wybrać, a czasami nie… (jak ta kobieta) – a gdy „chemia” wystąpi i nawiązujemy pozytywny kontakt, po uzgodnieniu kwestii formalnych… zaczynamy budować relację.

Równolegle do działań na polu sprzętowym poszukuję Sponsora Głównego Wyprawy. Aktualnie czekam na decyzję w jednej z firm – powinno się to rozstrzygnąć ok 18 czerwca.

Jak widać sprawy się toczą w dobrym kierunku… Ale trzeba mieć świadomość, że to co na koniec się udaje, to efekt wielu wysłanych maili, rozmów telefonicznych i spotkań (przynajmniej tak jest w moim przypadku). Aby coś uzyskać trzeba się najpierw postarać, przekonać, „zasłużyć”. Nic nie ma za darmo. I ja też gdy już uda mi się nawiązać współpracę, potem bardzo się staram by Sponsor był zadowolony, by rzetelnie się wywiązać ze zobowiązań, by w kolejnym roku była wola dalszej współpracy. Taka jest moja filozofia współpracy, która jestem pena sprawiłaby się w przypadku każdej innej osoby.

Pomału informacja o wyprawie TIENSZAN EXPEDITION 2013 zaczyna pojawiać się w mediach. Jedną z pierwszych zapowiedzi znajdziecie w lipcowym numerze magazynu podróżniczo-geograficznego „Poznaj Świat”.

zapowiedź wyprawy w magazynie Poznaj Świat

zapowiedź wyprawy w magazynie Poznaj Świat

7 czerwca 2013r.

Uff. Odebrałam swój nowy paszport. Dosłownie w ostatniej chwili by wyrobić sobie tzw. Border Permit w trybie normalnym (wymagany czas 25 dni). Gdybym się na czas nie wyrobiła, to zawsze można poprosić w wystawienie tego dokumentu w trybie ekspresowym. No ale wiadomo – wtedy trzeba szykować dużo więcej EUR.

Tak jak wyjeżdżając w daleką podróż samochodem robi się przegląd techniczny, tak i ja przed każdą wyprawą obowiązkowo odwiedzam dentystę. I nie ma znaczenia czy coś się dzieje, czy też nie. Chcę mieć pewność, że żaden ból zęba na wysokości powyżej 7.000m npm mi nie grozi. Zadbanie o zęby jest też o tyle istotne, że będąc na ubogiej diecie przez długi czas w górach zęby bardzo się osłabiają…

Tak się szczęśliwie złożyło, że mój pracodawca wprowadził nowe reguły i wysłał duże grono pracowników na kompleksowe badania okresowe. W związku z tym tygodniu miałam zrobione badania laboratoryjne, odwiedziłam też neurologa, laryngologa, okulistę i …. psychologa (ha, ha). Zdrowie mi dopisuje! Jestem w dobrej formie! Zresztą nie spodziewałam się innego werdyktu…

10 czerwca 2013r.

W sobotę 8 czerwca br. w TVP Poznań dwukrotnie wyemitowano program „JA WSPANIAŁA”, gdzie gościłam jako jedna z zaproszonych. Opowiadałam głównie o planowanej tegorocznej wyprawie TIENSZAN EXPEDITION 2013. Ale nie tylko…

Mając trochę więcej czasu, w weekend dokonałam częściowego przeglądu mojego ekwipunku:

– wyregulowałam swoje nowe raki CAMP‚a i przymierzyłam je do butów ekspedycyjnych upewniając się, że na pewno (i na 200%) pasują – słyszałam, że bywa tak, że można się zdziwić czasami

– rozłożyłam pożyczony specjalnie na wyprawę namiot ekspedycyjny – lepiej nauczyć się rozkładania namiotu w przydomowym ogródku, niż później w górach walcząc dodatkowo z huraganowym wiatrem; namioty bywają różne – w zależności od producenta ich postawienie może być szybkie lub masakrycznie skomplikowane; miałam okazję przerobić oba warianty… i już wiem, że w namiocie szturmowym poza wagą liczy się też łatwość rozstawienia namiotu w trudnych warunkach. Dwuosobowy namiot, który biorę ze sobą waży tylko 1,9 kg. i sama w domu rozłożyłam go w 3 minuty

mój najbardziej wytrwały partner wyprawowy

mój najbardziej wytrwały partner wyprawowy

– przejrzałam w jakim stanie jest mój najfajniejszy i najbardziej zasłużony plecak wyprawowy PAJAK; ten plecak jeździ ze mną na wszystkie moje wyprawy od 2008r.; był ze mną na kilkunastu wysokich górach, w tym na szczycie Mount Everestu. Tułał się też ze mną przez pół roku po Ameryce Południowej. Uwielbiam ten model i nie chcę się z nim rozstawać. Nadal jest w bardzo dobrym stanie, ale po przeglądzie postanowiłam oddać go do lekkiej naprawy (na lotnisku obsługa oberwała mi jeden z pasków – od tego czasu wiem, że przed nadaniem plecaka na bagaż główny trzeba go odpowiednio zabezpieczyć). Do mojego wyjazdu jest jeszcze trochę czasu, więc jak najszybciej będę nadawać paczkę do Bielsko Białej do zakładu PAJAKa, gdzie mam nadzieję szybko się nim zajmą.

12 czerwca 2013r.

Dla wielu z nas góry są symbolem romantyzmu. Piękne widoki, wiatr we włosach, słońce, przyjaźń i wolność… Taaaak. To ta bardziej znana i raczej wyobrażona strona gór. W dużej mierze jest to prawdą w odniesieniu do gór niskich, gdzie krajobraz urozmaicony jest zielonym lasem, a obok namiotu szumi sobie potok… Ale im góry wyższe, tym warunki trudniejsze i romantyzm wypierany jest przez cierpienie… W górach wysokich jest bardzo dużo niedogodności, z którymi trzeba się mierzyć każdego dnia i przez długi okres czasu (bo im wyższe góry tym dłużej się w nich przebywa). Potrafią one mocno dać w kość. Na wspomnienie niektórych z nich już mnie przechodzi dziwne uczucie „dyskomfortu”. Czego ja najbardziej nie lubię gdy przebywam na wysokości powyżej 6.000m npm ? Oto moje : trzy „obszary cierpienia” (osoby wrażliwe i pragnące zachować w sobie romantyczny obraz gór – proszone są o zaprzestanie dalszej lektury) :

1. Będąc w górach wysokich trzeba jak najwięcej pić. Zalecane jest min 4 litrów na dobę, ale jeżeli jest możliwość spożycia więcej wody to wyjdzie to nam tylko na dobre. W praktyce oznacza to dwie rzeczy:

a) większość czasu w obozie spędza się na topieniu wody ze śniegu (aby móc sobie wodę topić trzeba mieć gaz, aby wysoko w górach mieć ze sobą zapas gazu trzeba go sobie wnieść – patrz pkt 3)

b) jak się dużo pije, to się też dużo czasu spędza by się tego nadmiaru wody z organizmu pozbyć. Przyznam, że w całym chodzeniu po górach wysokich to jest dla mnie najfatalniejszy aspekt życia górskiego. W ciągu dnia, gdy wędruję z obozu do obozu problemem jest znalezienie sobie odpowiedniego miejsca (co w praktyce jest niemożliwe – pójście „na bok” w ogóle nie wchodzi w grę!). Do tego dochodzi kwestia wielu warstw ubrań, które mam na sobie, z uprzężą wspinaczkową włącznie. Masakra. Biorąc pod uwagę, że potrzeba pozbycia się płynu z organizmu pojawia się kilkukrotnie na trasie… Uwierzcie mi – pokonywanie tego typu psychicznych granic to jest dopiero sztuka (choć mi się to jeszcze nie udaje). A w nocy… W nocy jest równie „niefajnie”. Gdy pokonując bezsenność w końcu udaje mi się zasnąć, po krótkim czasie budzi mnie ból brzucha. Pęcherz jest pełen, nie ma zmiłuj się, trzeba ten problem jakoś rozwiązać (i to 2-3 razy w ciągu nocy).

niezbędnik kobiety w górach czyli lejek do .... sikania

niezbędnik kobiety w górach czyli lejek do …. sikania

Gdy trzeba wyjść ze swojego ciepłego śpiwora, gdy na zewnątrz szaleje huraganowy wiatr, a śnieg przysypał już do połowy nasz namiot wyjście „za skałkę” jest równoważne z narażaniem swojego życia. Już kilka wypraw temu zaprzyjaźniłam się z butelką, która towarzyszy mi zawsze powyżej bazy. Niestety butelka ma dość ograniczone zastosowanie i trudno jest kobiecie sobie z nią poradzić. Choć już się tego nauczyłam… Szansą na zmniejszenie traumy, którą przeżywam w opisanych sytuacjach jest przyrząd, który nabyłam i który podczas tegorocznej wyprawy będę testować. Nie ukrywam, że wiążę z tym małym różowym czymś wielkie nadzieje (i poprawę mojej kondycji psychicznej w tych newralgicznych momentach). Nie wdając się w szczegóły jak mam zamiar ten lejek używać odsyłam do obrazka na zdjęciu obok.

2. w górach wysokich jest zimno niezależnie od pory roku, a im wyżej tym zimniej. Nawet w bazie temperatura zazwyczaj nieczęsto w ciągu dnia przekracza zero stopni – bywa tak, że tylko w słoneczne dni i przez środkową część dnia jest ok 5 stopni, a po zachodzie słońca temperatura spada drastycznie. Dla mnie jedynym ratunkiem jest wtedy mój ciepły śpiwór. Można też schować się w namiocie, który działając na zasadzie szklarni potrafi się dość szybko w środku nagrzać. Poza tymi nielicznymi „ciepłymi momentami”w górach wysokich marznę cały czas! Uczucie zimna dzień i noc towarzyszy mi każdego dnia. A ja tak lubię tropiki…

3. żeby funkcjonować i przeżyć w górach wysokich wszystko co niezbędne trzeba wnieść na własnych plecach. Każdego dnia noszę w swoim plecaku ok 20 kg. Nawet bez takiego obciążenia poruszanie się po często trudnym i niebezpiecznym terenie jest problemem. A tu trzeba jeszcze walczyć z wciskającym w ziemię ciężarem. A ja tak już mam, że po kilku godzinach takiej wspinaczki strasznie bolą mnie plecy. Ból z czasem staje się tak wielki, że już tylko myślę o wyrzuceniu plecaka gdziekolwiek. Gdy szczęśliwie uda się dojść do obozu, rozstawić namiot, ugotować wodę, zjeść coś to robi się ciemno, robi się potwornie zimno, chowam się do śpiwora próbując jakość zasnąć mimo bólu, dreszczy z powodu niskiej temperatury i zmęczenia. A ledwo mi się to udaje – patrz pkt 1.

A więc można sobie zadać pytanie: skoro tak tam cierpię to po co się tam pcham? Po co każdego roku jadę na wyprawę wysokogórską? No właśnie… Bo góry to widoki, wiatr we włosach, słońce, przyjaźń i wolność…, a poza tym przekraczanie swoich ograniczeń daje mi potwornie dużą energię życiową (a to jest już jak narkotyk – potrzebuję tego).

13 czerwca 2013r.

Dziś sfinalizowałam rozmowy z firmą z branży outdoor, która wesprze moją wyprawę TIENSZAN EXPEDITION 2013 – trzecim sponsorem sprzętowym Wyprawy została firma MERRELL.

Bardzo się cieszę, że to właśnie MERRELL zdecydował się kontynuować ze mną współpracę nawiązaną w zeszłym roku. Ta decyzja firmy to też uznanie moich wysiłków aby ze wszystkich zobowiązań wobec firmy wywiązywać się rzetelnie.

MERRELL to amerykańska firma produkująca buty od ponad 30 lat. Głównym celem marki jest promowanie aktywnego stylu życia i spędzania czasu na świeżym powietrzu. Taka filozofia bardzo mi odpowiada – ja też w taki właśnie sposób spędzam swój wolny czas.

I w ten oto sposób mogę powiedzieć, że niemal cały ostatni rok w górach spędziłam z butami tej marki na nogach. Miałam je na zeszłorocznej wyprawie na Pik Korżeniewskiej i Pik Somoni (Komunizma) – buty dały radę nie tylko podczas upalnej podróży przez Tadżykistan, ale też gdy szłam w nich w rakach przez lodowiec. W butach tej marki przemierzałam również szlaki w naszych polskich górach i to zarówno latem, jak i zimą (oczywiście różne modele). Jako typowa kobieta, poza faktem, że buty są wygodne i wykonane w najnowszej technologii, bardzo doceniam fakt, że buty MERRELL‚a są po prostu … piękne.

20 czerwca 2013r.

Czas ucieka bardzo szybko… Już jestem wprawdzie na finiszu organizacyjnym, ale pewne sprawy jednak ciągną się i ciągną i jeszcze niestety nie są zamknięte. Działam, dzwonię, dopytuję, ale pewnych problemów nie przeskoczę… Trzeba dużo cierpliwości i samozaparcia by sprawy doprowadzić do szczęśliwego zakończenia… Nie ma lekko, drobne przeciwności losu też nie pomagają mi psychicznie. Na przykład wczoraj:

W wielkim pośpiechu pedałowałam przez miasto na umówioną wizytę z dentystą. Gdy przystanęłam przy bankomacie by wypłacić kasę dla dentysty okazało się, że moja karta nie jest aktywna. Żaby ją aktywować muszę się udać do oddziału banku. Namierzam więc w pamięci lokalizację placówki i pędzę do swojego roweru przyczepionego do słupa oświetleniowego. Do umówionej wizyty u dentysty mam jeszcze 15 minut. Wsiadam na rower i słyszę znajomy odgłos. Złapałam gumę. Przyczepiam więc rower z powrotem do słupa i biegnę do oddziału.

W oddziale dość szybko załatwiam sprawę, ale dowiaduję się, że karta zostanie aktywowana w ciągu 48 godzin. A przecież ja kasę potrzebuję już! Przez komórkę zrobiłam ekspresowy przelew do mojego głównego banku i wykonując telefon do dentysty powiadamiając go o swoim spóźnieniu (bojąc się, że umówiona z dużym wyprzedzeniem wizyta mi przepadnie).

Zaopatrzona w kasę, biegnąc w upale przez miasto w końcu zasiadłam szczęśliwie na fotelu dentystycznym. Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale cały stres ze mnie zszedł i poczułam się zrelaksowana.

Pechowy przebieg zdarzeń ostatecznie zakończył się „happy endem”. Dentysta dokonał przeglądu mojego uzębienia stwierdził, że śmiało mogę jechać na moją wysokogórską wyprawę. Wszystko jest super. Nie trzeba wiercić. Nie trzeba nic robić z zębami.

Rower przetransportowałam do domu tramwajem (a motorniczy mnie z niego nie wyprosił – co już mi się kilka razy zdarzyło). Jeszcze wieczorem przebita dętka została naprawiona.

Ta jednodniowa historia (a takie podobne każdy z nas od czasu do czasu przeżywa) pokazuje, że jak jest już bardzo źle i nic się nie układa jak trzeba, to potem los się odwraca i ostatecznie bilans zdarzeń jest „na plus”.

A jeżeli chodzi o pozytywne informacje to są i takie…

W górach z założenia będziemy działać sami w naszym dwuosobowym zespole. Ale w kwestii komunikacji przez Kirgistan i zamówienia helikoptera porozumiałam się z członkami KW Opole, którzy w tym samym czasie będą lecieć na Chan Tengri i trekking. Tworząc większą grupę mamy lepszą pozycję negocjacyjną, a co najważniejsze będziemy mieć helikopter „na życzenie” w wyznaczonym przez nas dniu (o ile pogoda pozwoli). A to dla nas bardzo ważne, by po drodze nie było żadnych przestojów, bo czasowo nasz plan jest mocno napięty.

Agencja potwierdziła daty i ceny dla nas – ten temat jest więc definitywnie zamknięty / załatwiony.

25 czerwca 2013r.

Wyjazd do Warszawy zaowocował finalizacją rozmów z kolejnym Sponsorem Sprzętowym – firmą Paker. To już ostatnia firma, z którą prowadziłam rozmowy na temat wsparcia sprzętem mojej tegorocznej wyprawy TIENSZAN EXPEDITION 2013. Firma Paker jest jedynym dystrybutorem na Polskę m.in. produktów MSR i Mountain House.  Firma zajmie się kulinarną stroną mojej wyprawy – zadba o moją dietę oraz o sprawne przyrządzanie posiłków.

Podczas wyprawy będę testować dla firmy Paker produkty, które na świecie uważane są za najlepsze w swojej klasie. Testować będę np. kuchenkę MSR Reactor All-Condition Stove System, która w testach „Alpinist Magazine” otrzymał maksymalną ilość gwiazdek, jako produkt „prawie idealny”. Ja z tym modelem spotkałam się po raz pierwszy na zeszłorocznej wyprawie PAMIR EXPEDITION 2012. Wtedy przekonałam się, że palnik MSR bije na głowę popularne palniki Jet Boil. Nieporównywalnie szybciej gotuje wodę i jest bardzo oszczędny (spala względnie mało gazu). Tym bardziej cieszę się, że tak dobry produkt będę miała w tym roku ze sobą.

27 czerwca 2013r.

Wiem, wiem mówi się: „Nie mów hop zanim nie przeskoczysz”. Ale trudno mi się opanować i powstrzymać aby nie podzielić się radosną nowiną. Moja propozycja współpracy została zaakceptowana przez Sponsora Głównego. Zarząd firmy zaakceptował mój Projekt, mam wstępną zgodę i teraz dopełniamy formalności czyli uzgadniamy treść Umowy. Bardzo się cieszę!

Myślę, że już za kilka dni temat zostanie sfinalizowany i będę mogła podać do wiadomości nazwę firmy Sponsora Głównego Wyprawy.

1 lipca 2013r.

Według moich obliczeń, gdy wszystko pójdzie zgodnie z optymistycznym planem w obozach wysokościowych (powyżej bazy) spędzimy 18 nocy. A wiadomo, że w górach wysokich „zgodnie z planem” raczej niewiele się udaje. Zazwyczaj zaskakują sytuacje kryzysowe, z którymi trzeba sobie radzić. Realnie wiec tych nocy na wysokości może być więcej. Taką podstawową kalkulację przeprowadziłam by oszacować sobie potrzebne zakupy żywnościowe.

Jeżdżąc na wysokogórskie wyprawy staram się być „niezależna” – na ile to możliwe działam w górach poza komercyjnym systemem, bez wsparcia agencyjnych udogodnień. Zgodnie z taką filozofią działania w górach sami zakładamy sobie obozy wysokościowe, sami się żywimy. Całą żywność w góry musimy zabrać ze sobą.

W górach wysokich właściwe odżywianie jest bardzo ważne. Wzmożony wysiłek wymaga nadzwyczajnej diety wysokokalorycznej. Właściwe dostarczanie energii jest o tyle trudne, że całe jedzenie do obozów wysokościowych musimy wnieść na swoich plecach. Stąd ciągłe dylematy wspinacza co włożyć do swojego plecaka: więcej jedzenia (dużo energii!!), czy mniej (lżej w plecaku!). Z każdym pakowaniem plecaka przerabiam to samo…

moje obiady do obozów wysokogórskich

moje obiady do obozów wysokogórskich

W dobie liofilizatów jest już łatwiej, ale niestety nie aż tak różowo jakby się zdawało. Wiele zależy tu od producenta liofilizatów. Próbowałam już takie liofilizaty, których ani ja, ani mój partner wspinaczkowy nie byliśmy w stanie przełknąć. Na szczęście na kolejnej wyprawie spróbowałam innych liofilizatów i moja wiara w to cudo żywnościowe wróciła…

Podczas tegorocznej wyprawy Tienszan Expedition 2013  znowu postawiłam na liofilizaty. Wprawdzie nie są one tanie, ale wydają się najlepszym rozwiązaniem / kompromisem pomiędzy wagą (obiadowy posiłek to ok 100 gramów) i kalorycznością (obiadowy posiłek to w zależności od dania 500-700 kcal). Będę się tym żywiła podczas wspomnianych 18 nocy w obozach wysokościowych. Już same nazwy dań są zachęcające: kurczak korma z ryżem, łosoś z makaronem, makaron z serem… Mniam.

2 lipca 2013r.

Cieszę się bardzo, że udało mi się nawiązać współpracę z firmą ENEA, która została sponsorem Głównym wyprawy Tienszan Expedition 2013.

Jest to dla mnie satysfakcja tym większa, że będziemy współpracować ze sobą po raz kolejny. To dzięki firmie ENEA pojechałam na wyprawę na Mount Everest w 2010r. Mogę śmiało powiedzieć, że to co osiągnęłam w ostatnich latach w górach w dużej mierze udało mi się dzięki firmie ENEA. Nie byłabym bowiem tym kim jestem (choć może brzmi to górnolotnie) gdybym nie zdobyła Mount Everest – to był dla mnie zaczątek dla poważniejszych wypraw.

Tak sobie myślę, że jak w relacjach międzyludzkich, przekonać kogoś do czegoś może nie być najtrudniejsze. Ale przekonać tego kogoś do czegoś po raz drugi – to już jest sztuka. Przekładając to na kwestie sponsoringu: raz może się udać nawiązać ze Sponsorem współpracę, ale dopiero gdy firma chce wejść w temat drugi raz jest to dowód satysfakcji Sponsora (dowodem na uprzednie rzetelne wywiązanie się ze swoich zobowiązań, spełnieniu pokładanych w Sponsorowanym nadziei). Dlatego bardzo się cieszę, że tak prestiżowa firma jak ENEA zechciała zaufać mi po raz drugi.

3 lipca 2013r.

Pomału zaczynają się ukazywać zapowiedzi wyprawy w mediach…

Poniżej zapowiedź wyprawy na stronach outdoormagzyn.pl:

Temat z okładki magazynu Nasze Miasto:

Niestety powyższy artykuł zawiera błędy i nieścisłości np.:

– jeżeli moja wyprawa się powiedzie Śnieżną Panterę zakończyłabym w trzy lata – nie jest to rekord szybkości – Marcin Hennig i Maciej Stańczak swoją Śnieżną Panterę zdobyli właśnie w 3 lata

– w drodze na szczyt Chan Tengri pomiędzy Obozem I a Obozem II do pokonania będzie tysiąc metrów przewyższenia w bardzo trudnym terenie; będą fragmenty pionowe i przewieszone (kilkudziesięciometrowe pionowe ściany) i będą strome fragmenty do przejścia

– nie jest stosowaną praktyką wcześniejsze sprawdzanie czy i kiedy inni wspinacze będą przebywali w bazie – ja o taką informację zadbałam chcąc zwiększyć nasze szanse zdobycia Piku Pobiedy (im więcej ludzi tym łatwiej torować w głębokim śniegu)

– nie będziemy samodzielnie transportować 60 kg; każdy z nas jeepem i helikopterem przetransportuje ok 60 kg sprzętu, ale potem samodzielnie – na własnych plecach do obozów wysokościowych wyniesiemy max 30-40 kg. i to nie za jednym razem; przez wiele dni aklimatyzując się będziemy chodzić góra-dół przenosząc stopniowo potrzebne nam rzeczy; myślę, że na jednorazowe wyjście maksymalna waga plecaka to 20 kg (przy likwidacji Obozów), a zazwyczaj 10-15 kg.

– do pokonania będziemy mieli łącznie ok 6,5 tys metrów – bo baza do której potrzeby helikopterem jest usytuowana na wysokości 4.000m npm

– z informacji, które do mnie dotarły spodziewam się, że na Piku Pobiedy będziemy musieli torować w śniegu nawet po uda, pas a nawet momentami po klatkę piersiową – będzie ciężko

– ci którzy śledzą tutaj mojego bloga lub wpisy na  Facebook‚u wiedzą, że biegam tylko raz w tygodniu – chciałabym więcej ale jak dotąd trudno mi się zmotywować…

Poniżej zapowiedź wyprawy na stronach Radia Emaus. Wkrótce będę też opowiadać o Wyprawie na antenie Radia:

Zapowiedź wyprawy na stronach Magazynu „GÓRY”:

4 lipca 2013r.

Ok. dwa tygodnie do wylotu. Rozmowy z firmami wspierającymi Wyprawę – Sponsorami zakończone, więc uruchomiłam kampanię informacyjną.  Tienszan Expedition 2013 ma dobrych Patronów Medialnych stąd mam nadzieję o Wyprawie będzie można przeczytać / posłuchać w różnych miejscach.

Dziękuję za wszystkie słowa wsparcia, które otrzymywałam od Was na etapie przygotowywania Wyprawy.

Aktualnie weszłam już w ostatni etap przedwyprawowy – pomału zaczynam się pakować. Na wolnej części podłogi układam już sprzęt, który zabiorę ze sobą na wyprawę. Pakowanie się nie jest czynnością, którą można zostawić na ostatnią chwilę. Dziś na przykład śniło mi się, że zabrałam ze sobą tylko jedną parę goretexowych spodni. No i podczas ponad miesięcznej wyprawy miałam duży problem. Nie zabrałam ze sobą ani spodni puchowych, ani polarowych – było mi po prostu straszliwie zimno i niewygodnie. Na szczęście się obudziłam. Uff.

Kwestia dobrego spakowania się jest bardzo ważna. Z reguły mam tendencję do zabierania większej niż to konieczne ilości rzeczy / sprzętu. Z czasem jednak uczę się. Już na zeszłorocznej wyprawie byłam wyekwipowana niemal idealnie – prawie  wszystko było w użyciu – nie miałam ze sobą rzeczy zbędnych. Taki minimalizm jednak ma swoje minusy – ale z tymi to jednak trzeba w górach jakoś żyć…

5 lipca 2013r.

Na stronach TVN24:

6 lipca 2013r.

Ale wspaniale jest obudzić się we własnym wygodnym łóżku!! Zjeść pyszne śniadanie: świeże bułeczki z wędliną, pomidorem i cebulką (lub żółtym serem, awokado i bazylią). A do tego wypić zieloną herbatę w ulubionym kubku. Takie niby drobiazgi, ale ja w miarę zbliżania się terminu wylotu na Wyprawę zaczynam to doceniać.. Wiem, że będąc przez ponad miesiąc w górach,: marznąc i żywiąc się suszonym jedzeniem, wiele razy wspomnę świeżutką aromatyczną zupę pomidorową z makaronem… Jej wspomnienie wróci do mnie nie raz. Marzenie o takiej zupie zdominuje mój umysł w dniach restu.

Więc cieszę się tym co mam (później w górach będą inne atrakcje) i każdego dnia sobie kulinarnie dogadzam. To też jest zresztą związane z inną kwestią. Przed wyprawą staram się zawsze nabrać kilogramów (co nie jest łatwe przy intensywnych treningach). Jem wszystko co lubię w zwiększonych ilościach. Do moich ulubionych dań należą dania z makaronem – teraz więc jest więc czas by nitki, wstążeczki, rurki, świderki zdominowały moją dietę.

8 lipca 2013r.

wiem, że biegi to najlepszy trening wydolnościowy

wiem, że biegi to najlepszy trening wydolnościowy

Poniedziałek to mój dzień biegowy. Już nawet nie chcę się po raz kolejny powtarzać mówiąc jak tego nie lubię.

Mój szef jeszcze przed rozpoczęciem swojego urlopu już się martwił jak będzie się czuł kiedy urlop będzie się mił ku końcowi (bo rzeczywiście tak już jest, że w ostatnich dniach urlopu każdy z nas jest lekko poddenerwowany na samą myśl o powrocie do pracy). I ja dzięki „biegającym poniedziałkom” też mam taki syndrom: już od piątku czuję dyskomfort i weekendy też jakieś takie „przygaszone”. Wszystko dlatego, że zbliża się poniedziałek i znowu będę musiała przebiec te 5-7 km. Aby pokonać własną niechęć nie myślę czy mi się chce czy nie. Po prostu ubieram się i wychodzę…

Oczywiście gdy już wracam do domu po zaliczeniu dystansu czuję się świetnie.

Na szczęście nie mam tego syndromu przed pływaniem i jazdą na rowerze. Uprawiając te sporty wypoczywam i popadam w dziwny stan medytacji. Jakoś tak się składa, że to właśnie pływając wpadam na najlepsze pomysły, które w ciągłym biegu codzienności nie mają szans się zrodzić.

Zapowiedź wyprawy na stronach portalu wspinanie.pl:

10 lipca 2013r.

Bieżący rok jest rokiem feralnym w górach wysokich:

– marzec 2013r.: Podczas zimowego ataku na Broad Peak (8.047m npm) ginie dwóch polskich wspinaczy: Maciej Berbeka i Tomek Kowalski. Okoliczności ich śmierci są dyskutowane po dziś. Czy egoizm i niedbanie o partnera są domeną współczesnego himalaizmu?

– maj 2013r.: Bójka w Nepalu na zboczach Mount Everest (8.848m npm). Doszło do kłótni i walki między grupą Szerpów, a (niekomercyjnymi) wspinaczami, którzy chcieli wytyczyć nową drogę na szczyt. Czy Mount Everest będzie już szczytem tylko wypraw komercyjnych?

– lipiec 2013r.: W bazie pod Nanga Parbat (8.126m npm) dochodzi do zamachu terrorystycznego. Kilkunastu uzbrojonych talibskich terrorystów otacza namioty wspinaczy, zabiera im pieniądze, paszporty, co tylko mają cenniejszego po czym strzelają im w głowę. Ginie 11 wspinaczy. Polscy wspinacze unikają śmierci tylko dlatego, że w tym czasie byli w wyżej położonych obozach wysokościowych. Terroryści zapowiadają kolejne ataki na himalaistów w przyszłości. Wygląda na to, że nie będzie możliwości bezpiecznej wspinaczki w Pakistanie w ciągu najbliższych lat.

– lipiec 2013r.: Schodząc z nieudanego ataku na Gaherbrum I (8.068m npm) ginie jeden z najlepszych żyjących polskich himalaistów Artur Hajzer – zdobywca wielu ośmiotysięczników, twórca programu Polski Himalaizm Zimowy

Śmierć w górach wysokich to rzecz normalna. Jest to po prostu środowisko skrajnie niebezpieczne, niesprzyjające człowiekowi: lawiny, szczeliny, strome ściany, zimno, silny wiatr, duża wysokość (niskie ciśnienie – „mało tlenu”) … W zasadzie na każdej mojej wyprawie, w drodze na szczyt jestem świadkiem lub słyszę o wypadkach, często śmiertelnych.

Dziś w czasie wywiadu dla TOK FM zapytano mnie: „Czy gdy docierają do mnie kolejne tragiczne informacje z gór nie myślę, by się wycofać ze wspinaczki?”. Nie ukrywam jestem dość przybita, ale o wycofaniu się nie ma mowy. Kocham góry, dają mi one dużo radości. A tego typu wypadki motywują do bycia bardziej ostrożną podczas wyprawy.

Czuję duże wsparcie od ludzi, którzy kibicują mi na Facebook‚u. Bardzo mnie to cieszy i dodaje otuchy w chwilach słabości (takich jak teraz gdy słyszę o kolejnej tragedii):

Niby przesądny nie jestem, ale ten rok 2013 powoli zaczyna „dokuczać”. Proszę zabrać ze sobą wszystkie szczęśliwe talizmany i będzie dobrze – nie można się dołować wypadkami innych. Takie myślenie może wywołać niepotrzebny lęk i ograniczyć rozsądne podejmowanie decyzji. Codziennie na drogach giną ludzie, a przecież każdego ranka wsiadamy do wozów i zakładamy, że Nam się nic nie stanie. Na pewno jest Pani dobrze przygotowana na wszelkie przeciwności, na pewno wielokrotnie Pani przemyślała możliwe scenariusze i wie jak do minimum ograniczyć zagrożenia więc …. MUSI SIĘ UDAĆ!!!”

To wygląda jak jakieś przeklęte fatum – każdy kto ośmieli się na więcej, prędzej, czy później zapłaci za to.. Magda uważaj na siebie, lepsze 50 wycofów w życiu, niż 1 szczyt zdobyty na zawsze, jako ostatni.. Pamiętaj żadna góra nie jest warta nawet jednego Twojego palca! Trzymam kciuki za Twoją wyprawę!”

Nie można tak do tego podchodzić…już takie tragiczne momenty były w historii polskiego himalaizmu, ale to nie oznacza aby przestać chodzić po górach – trzeba uważać i pamiętać, że góra była, jest i będzie, a życie mamy jedno! Dobry alpinista to stary alpinista.”

„Po prostu rób swoje najbezpieczniej i najlepiej jak potrafisz!”

I taki właśnie ma zamiar. Będę walczyć do końca, ale żadnej ceny nie chcę zapłacić!

W telewizji ONTV opowiedziałam trochę więcej o genezie samego odznaczenia Śnieżna Pantera (program z dnia 9 lipca 2013r.)

11 lipca 2013r.

Zdobywców Śnieżnej Pantery w Polsce nie jest wielu: to zaledwie pięć osób. Jednym zajęło to więcej czasu, innym mniej. Najszybsi zdobyli wszystkie 5 siedmiotysięczników w trzy lata.

Jak widać w poniższym zestawieniu każdy miał swoją własną kolejność zdobywania poszczególnych szczytów – nie ma jakiejś ustalonej reguły w tym zakresie – liczy się tylko komplet szczytów a w jakiej kolejności to już wybór indywidualny wspinacza.

1-sza polska Śnieżna Pantera *

2-ga polska Śnieżna Pantera

3-cia polska Śnieżna Pantera

4-ta polska Śnieżna Pantera

5-ta polska Śnieżna Pantera

Marcin Hennig

Marcin Miotk

Marcin Kaczkan

Maciej Stańczak

Ola Dzik

Chan Tengri – 2004

Chan Tengri – 2002

Chan Tengri – 2001

Chan Tengri – 2007

Pik Lenina – 2006

Pik Korżeniewskiej – 2005

Pik Pobiedy – 2004

Pik Lenina  – 2001

Pik Pobiedy – 2007

Pik Korżeniewskiej – 2007

Pik Somoni – 2005

Pik Korżeniewskiej – 2006

Pik Pobiedy – 2002

Pik Korżeniewskiej – 2008

Pik Somoni – 2008

Pik Lenina – 2006

Pik Somoni – 2006

Pik Korżeniewskiej – 2008

Pik Somoni – 2008

Chan Tengri – 2009

Pik Pobiedy – 2006

Pik Lenina – 2007

Pik Somoni – 2008

Pik Lenina – 2009

Pik Pobiedy – 2010

 

 

 

 

 

2004-2006

2002-2007

2001-2008

2007-2009

2006-2010

*Pierwszym Polakiem z tytułem „Śnieżnej Pantery” została w 1989r. Amalia Kapłoniak – zdobyła 4  (z 5 wymaganych obecnie) szczyty. W latach 1985 a 1989, ze względu na spór graniczny pomiędzy ZSRR a Chinami o Pik Pobiedy, do uzyskania tytułu „Śnieżnej Pantery” wystarczyło wejść na: Pik Komunizmu, Chan Tengri, Pik Lenina i Pik Korżeniewskiej.

Gdyby ktoś miał uwagi do powyższej tabeli lub mógł ją uzupełnić w miejscach gdzie informacji brakuje to bardzo proszę o kontakt. Zestawienie powyższe to opracowanie własne na bazie informacji z internetu.

Poszukując informacji w internecie udało mi się pozyskać wiedzę ilu tak na prawdę jest w Polsce zdobywców najtrudniejszego ze szczytów Śnieżnej Pantery czyli Piku Pobiedy (7.439m npm). Według mojej najlepszej wiedzy statystyka polskich wejść jest taka:

1-2

Andrzej Dutkiewicz i Zbigniew Trzmiel

1995

3

Marcin Kaczkan

2002

4-5

Marcin Miotk, Jacek Teler

2004

6

Marcin Hennig

2006

7

Maciej Stańczak i Wit Zawadzki

2007

8

Ola Dzik, Kuba Hornowski i Krzysztof Starek

2010

Jak widać grono jest bardzo elitarne (zwłaszcza w porównaniu z niektórymi popularnymi ośmiotysięcznikami). Jak trudna i niebezpieczna jest to góra niech świadczy fakt, że zarówno Piotr Morawski (w 2002r.), jak i Kinga Baranowska (w 2004r.) bez powodzenia próbowali zdobyć tą górę.

Jeżeli ktoś zdobył Pik Pobiedy, a nie ujęłam go w powyższym zestawieniu (bo nie znalazłam tej informacji w internecie) to bardzo9 proszę o kontakt (chętnie uaktualnię tabelę).

A tymczasem zapowiedź mojej wyprawy w telewizji TVK:

12 lipca 2013r.

Pomału domykam kolejne tematy.

Dzięki dużemu wsparciu merytorycznemu mojego znajomego – Marka, który jest lekarzem zakupiłam specjalistyczne leki do mojej wyprawowej apteczki.

Podczas wypraw nigdy nie wspomagałam się żadnymi lekami. Nie znaczy to jednak, że leków ze sobą nie mam.

Pik Pobiedy jest górą bardzo wydolnościową. Bardzo duże dystanse do przejścia pomiędzy obozami wysokościowymi. Droga nie dość, że stroma to jeszcze na dużych fragmentach w bardzo głębokim śniegu. To pożera energię. Po ostatnich zdarzeniach na Broad Peak już chyba wszyscy wiedzą, że nie wystarczy wejść na szczyt, trzeba jeszcze mieć siły aby zejść. Pomijając wszelkie inne niebezpieczeństwa gór wysokich, na Piku Pobiedy muszę się dodatkowo liczyć z ryzykiem, że:

– z powodu pogody utkniemy w ostatnim obozie i nie będziemy w stanie przez kilka dni zejść do bazy

– z powody ekstremalnego wysiłku będę wyczerpana i bez energii by samodzielnie kontynuować zejście

To oczywiście sytuacje skrajne – ale na Piku Pobiedy muszę je brać pod uwagę.

Myśląc o tego typu sytuacjach (ostatecznych) zabieram ze sobą konkretne leki:

1. Pabi-Dexamethason

2. Nitrendypina Egis

Oba specyfiki mają bardzo silne działanie i muszą być stosowane bardzo ostrożnie, ze znajomością ich działania.

Zamierzam ich użyć tylko w sytuacji ratowania życia: mojego lub partnera.

13 lipca 2013r.

W weekend odwiedziła mnie kuzynka Alinka z mężem Krzyśkiem.

W pewne zdziwienie wprawił ich widok pokoju pełnego rzeczy, jedzenia i sprzętu wyprawowego. Z wielkim zainteresowaniem oglądali ekwipunek i słuchali moich opowieści co, w jakiej sytuacji i jak się używa. Sami ze swojej strony też bardzo chcieli się przyłożyć do mojej wyprawy i tak zrobili.

Jestem wdzięczna, że mam tak wspaniałą wpierającą rodzinę. Przy tej wyprawie otrzymałam wiele bezinteresownej pomocy i ciepłych słów: od rodziny, znajomych, osób które nie znają mnie osobiście ale dobrze mi życzą. Nie sposób nie wspomnieć też o firmach, które we mnie uwierzyły i zdecydowały się włączyć w realizację mojego marzenia pt. Śnieżna Pantera. Dziękuję wszystkim!!!

15 lipca 2013r.

15 lipca 2013r. - Głos Wielkopolski

15 lipca 2013r. – Głos Wielkopolski

Ostatni tydzień przed wylotem. Jestem już na pełnych obrotach…

Moje czatowanie na korzystny kurs EUR zakończyło się połowicznym sukcesem. Ja tak już mam, że co roku robię ten sam błąd. Czekam do ostatniej chwili na korzystny kurs waluty, a potem w ostatniej chwili kupuję w najgorszym momencie – najdrożej. Niestety przy dużych kwotach zakupów ma to dla mnie znaczenie…

Zakupiłam już też polisę ubezpieczeniową. Pełen wypas. Jestem przygotowana na najdroższy wariant akcji ratowniczej. Problemem w górach tego regionu jest jednak to, że tam nie ma wyspecjalizowanych służb ratowniczych. W przypadku nieszczęśliwego wypadku w górach, praktycznie nie można liczyć na pomoc inną, niż udzieloną przez kolegów lub innych alpinistów znajdujących się w danej chwili w pobliżu. Lot śmigłowcem jest praktycznie niemożliwy w sytuacji złej pogody. Inna sprawa, że służba zdrowia w Kirgistanie nawet w podstawowym zakresie usług jest na niskim poziomie. Brakuje podstawowych lekarstw i sprzętu medycznego. Dlatego w nagłych wypadkach, nawet w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia, uzyskanie odpowiedniej pomocy medycznej może okazać się niemożliwe. W większych miastach można znaleźć przychodnie o akceptowalnym standardzie i apteki, w których można kupić większość podstawowych leków. Niezbędne medykamenty lepiej jednak przywieźć ze sobą. Oczywiście znacznie gorzej wygląda sytuacja na prowincji. A w górach to już jesteśmy zdani tylko sami na siebie.

Waluta zakupiłam, zrobiłam skan (i ksero) paszportu, karty kredytowej i polisy ubezpieczeniowej.

Myśli w głowie krążą jak szalone. Co jeszcze muszę załatwić, co jeszcze kupić, co jeszcze spakować na wyprawę?

16 lipca 2013r.

Czuję już narastającą moc i podekscytowanie. Zupełnie jak w książce Artura Hajzera „Atak rozpaczy”, którego cytowałam już wcześniej tutaj.

To mój ulubiony cytat – Artur Hajzer bardzo trafnie ujął to co się w naszej głowie dzieje przed i w czasie wypraw wysokogórskich. Warto więc przytoczyć go raz jeszcze:

„…. bałem się czekającej nas wspinaczki. Bałem się, jak nigdy dotąd na tej wyprawie. Działo się tak za sprawą przedziwnego zjawiska, jakim jest tak zwana kumulacja strachu.

Wszystko, co przeżyłem w ciągu ostatnich tygodni, zostało zarejestrowane w moim umyśle. Niebezpieczne chwile na lawiniastym stoku, lawina urywająca się spod nóg na grani, kruche mosty śnieżne, obawy o to, czy idziemy właściwą drogą, strach przed tym, czy zdążymy przed nocą znaleźć dobre miejsce na biwak. Wszystkim tym wydarzeniom towarzyszyły sekundy niepokoju. Osobisty komputer – mózg, wprowadził je do mojej stałej pamięci. Wszystkie te informacje są swego rodzaju cegiełkami strachu. W końcowej fazie wyprawy jest ich z reguły tak dużo, że to, co alpiniści mają wtedy w świadomości, nazwać można jednym, wielkim, monstrualnym STRACHEM. Uczucie to niejednokrotnie kazało wspinaczom wycofać się z akcji nawet spod samego wierzchołka. O kimś takim mówi się wtedy, że siadła mu psycha. Tak, termin ten określa pojemność naszego emocjonalnego komputera.

Na początku ekspedycji jesteśmy z reguły wypełnieni informacjami, które wprowadza do pamięci nasza ambicja. Są to radosne obrazy sukcesu i powodzenia, które są najbardziej kolorowe wtedy, gdy przed wyjazdem siedzimy jeszcze w wygodnym fotelu i rozmawiamy o ścianie, górze, wierzchołku, odległych o 8000 kilometrów. Kolory zaczynają szarzeć, gdy wsiadamy do samolotu, kiedy wiadomo już, że klamka zapadła i ze wspinaczkowym problemem trzeba się będzie zmierzyć naprawdę. Od tej pory zaczyna się nieubłagany proces: informacje ambicjonalne wypierane są przez cegiełki strachu. Dlatego też naturalną skłonnością jest ładowanie się obrazami sukcesu i waleczności jeszcze przed wyjazdem tak, aby nasz komputer przeciążony był żądzą zwycięstwa. Taki proces alpiniści nazywają buzowaniem. Polega on na totalnym, bezpardonowym odgrażaniu się (Ja tej górze pokażę!), przechwalaniu się, wypisywaniu bohaterskich tekstów w przeróżnych artykułach i w książkach. Buzowaniu dobrze służy też systemetyczny trening lekkoatletyczny i siłowy. Utwierdza on w przekonaniu, że jest się świetnie przygotowanym i góra tym bardziej nie będzie miała żadnych szans. Jednak sama kondycja nie na wiele się zdaje, szczególnie wtedy, gdy pojemność (czyli odporność) emocjonalna komputera osobistego jest ograniczona.

Proces kumulacji strachu jest rozciągnięty w czasie. W najgorszej kondycji psychicznej jesteśmy z reguły pod koniec wyprawy. Jeżeli wtedy, przestraszeni, wycofujemy się i wracamy w doliny bez sukcesu, cząstki strachu są automatycznie kasowane, wyrzucane, za to doskonale regenerują się dane ambicji. Dochodzimy wówczas do wniosku, że decyzja o zakończeniu wyprawy była przedwczesna i długo jej żałujemy.

O tym, że cegiełki strachu zdołały się już uformować w solidny mur, informuje nas specyficzny, nieprzyjemny, ledwo wyczuwalny ból brzucha. W pozbyciu się tego niemiłego uczucia może nam pomóc gwałtowne załamanie pogody, które zmusza nas na jakiś czas do zaprzestania akcji. Jeżeli to nie nastąpi, ratować możemy się symulowaniem jakiejś choroby. Jest to sposób nieelegancki, za to bardzo popularny. Symulanctwo jest plagą nie tylko na wyprawach polskich. Zmusza ono do zabierania na wyprawę dużej ilości lekarstw i lekarza…

…Kiedy wygrzebałem się ze śpiwora, uświadomiłem sobie, że ból brzucha zdążył się już do mnie na dobre przyczepić. Był na tyle silny, że zmusił mnie nawet do przyspieszenia czynności związanych z opuszczeniem namiotu. Rozsunąłem zamek. Szans na to, że pogoda będzie do chrzanu, nie było prawie żadnych,a  przynajmniej nic dzień wcześniej tego nie zapowiadało.

Jakże byłem mile zaskoczony, kiedy wyjrzałem na zewnątrz. Niebo zakrywały ciężkie chmury, grożące w każdej chwili burzą śnieżną. Odetchnąłem z ulgą. Nie musiałem symulować. Szybko udało mi się przekonać Jurka, że to nie jest najszczęśliwszy dzień na rozpoczynanie ataku. Kukuczka ustąpił. Mój ból brzucha także, jakby ręką odjął”

rys. Marek Konecki

rys. Marek Konecki

Inne trafne ujęcie umysłu wspinacza to rysunek Marka Koneckiego. Wprawdzie nie lubię piwa i nie tego brakuje mi w górach / podczas podróży, ale mam swoje inne tęsknoty… I tak jak na tym rysunku: na co dzień nie doceniam tego co mam, a moje myśli uciekają w góry. Gdy jestem w górach myślę o … No właśnie: niby takie drobiazgi, a urastają do rangi marzeń.

Taką prawidłowość myślenia zauważyłam u siebie już wiele lat temu. To trochę na zasadzie „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”. Cieszę się, że nie tylko ja tak mam – bo już myślałam, że coś ze mną jest nie tak…

Od paru już tygodni tuczę się. Jem wszystko co lubię i to w dużych ilościach. Do moich ulubionych dań należą dania z makaronem – teraz więc jest więc czas by nitki, wstążeczki, rurki, świderki zdominowały moją dietę. Jak się dziś okazało moje działania skutkują, bo kilogramów mam więcej. Będzie z czego schodzić w górach… Przy kiepskim jedzeniu, ciągłym wysiłku niektórzy chudną w górach nawet 10 kg podczas 3-tygodniowej wyprawy. A my w górach będziemy przebywać ponad 5 tygodni…

Dziś w TVP głównym wydaniu Teleskopu miałam przyjemność opowiedzieć po raz kolejny o Tienszan Expedition 2013:

17 lipca 2013r.

niemal gotowa do wylotu...

niemal gotowa do wylotu…

Właściwie cały mój wyprawowy ekwipunek (ciuchy, sprzęt, i inne niezbędne rzeczy) mam już zgromadzone w jednym pokoju od dobrych dwóch tygodni. Czasami mi się coś jeszcze przypomni i dokładam kolejne drobiazgi. Na szczęście już niedługo wyjeżdżam, bo inaczej istniałoby ryzyko, że mój bagaż rozrośnie się do rozmiarów, których nie będę w stanie ogarnąć. Choć tak naprawdę już mi się wydaje, że mój bagaż już przerósł moje możliwości transportowe. Ale nie wpadam w panikę – w polskim himalaizmie nie takie cuda się zdarzały…

Czekam na wylot… i cały czas myślę czy o czymś nie zapomniałam (część sprzętu np. linę czy łopatę weźmie mój partner wspinaczkowy – nie widać ich więc na zdjęciu obok).

Jak się już kilkakrotnie przekonałam, wiele osób mnie wspiera. Każdy na miarę sowich możliwości chce mi pomóc – mimo, że o taką pomoc nie proszę. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na tyle serdeczności. Nie sposób wszystkich wymienić ale przykłady tylko z ostatnich dni:

– wspominałam już o mojej kuzynce Alince i mężu Krzyśku – mimo, że sami mają różne potrzeby finansowe – postanowili mnie wesprzeć jak tylko mogą

– Marek, który jest lekarzem – specjalistą ds chorób płuc, doradzał mi w kwestii mojej apteczki wysokogórskiej i sam się zajął zorganizowaniem dla mnie na wyprawę specjalistycznego sprzętu: pulsoksymetru. Służy to do pomiaru ilości tlenu we krwi (jest to jedno z podstawowych badań, które wykonuję wchodząc na duże wysokości – w ten sposób mogę mierzyć swój stopień aklimatyzacji). Ja w ferworze przygotowań już nie miałam głowy się tym zająć, zresztą nie wiedziałabym do kogo się zwrócić. A Marek – wykorzystał swoje kontakty z firmą Zakmed, która wypożyczy mi ten sprzęt na wyprawę

– Pani Jadwiga, koleżanka mojej mamy, sprezentowała mi specyfik, który przyczynia się do zwiększenia poziomu tlenku azotu –  tlenek azotu poszerza arterie i żyły, co zapewnia odpowiednią cyrkulację krwi i dostarczanie właściwej ilości tlenu. Sama bym sobie tego nie kupiła. A jak może mi to pomóc na dużej wysokości …

Dziękuję wszystkim bardzo – i nie chodzi o to co dostałam, ale o Waszą troskę o mnie i o Wasze chęci by być częścią mojej Wyprawy.

18 lipca 2013r.

Rano w drodze do pracy zgarnęłam z ulicy gazetkę Nasze Miasto. Tak się z wydawcą umówiłam, że dziś artykuł ukaże się w Poznaniu, a w najbliższy poniedziałek (22 lipca 2013r.) w innych miastach Polski: Warszawa, Łódź, Katowice, Wrocław, Trójmiasto. Oczywiście to, że coś na temat Wyprawy ukazuje się w mediach to jest wynik moich uzgodnień z Patronami Medialnymi.

Wszystko układa się super. Jestem w kontakcie w znajomym z Azerbejdżanu. Sirxana i jego kolegów poznałam, gdy w 2011r. wchodziłam na Pik Lenina (7.134m npm) w Pamirze. Wtedy tylko się obserwowaliśmy, ale działaliśmy osobno. W zeszłym roku, zupełnie przez przypadek spotkałam ich w Tadżykistanie w pamirskiej bazie wysokogórskiej. Choć na Pik Korżeniewskiej (7.105m npm) wchodziliśmy osobno (mijając się na drodze), to na Pik Somoni (Komunizma) 7.495m npm wchodziliśmy już razem. Przez cały rok namawiałam Sirxana, by w tym roku spróbował pojechać w Tienszan. Długo trzymał mnie w niepewności. Dziś dostałam od niego maila: on i jego koledzy kupili bilet lotniczy. Spotykamy się w bazie! To dobra wiadomość, bo to sprawdzona i przesympatyczna drużyna. Bo choć ja i mój partner z założenia będziemy działać w dwuosobowym zespole, to jednak mogą być sytuacje gdzie współpraca z innymi będzie konieczna by osiągnąć cel. I choć ja jestem wymagająca w stosunku do partnerów wspinaczkowych, to z chłopakami z Azerbejdżanu mogę działać w każdych wysokich górach (niestety nie do końca będzie tak pięknie, bo Sirxan jedzie tylko na Pik Pobiedy więc nie wiem czy w ogóle uda nam się podziałać razem – ale już sama świadomość, że w bazie będzie ktoś mi znajomy napawa mnie optymizmem).

19 lipca 2013r.

No tak wyjazd już jutro w nocy. Głos Wielkopolski oficjalnie wysyła mnie w świat – w Niebiańskie Góry (bo tak tłumaczy się nazwę pasma Górskiego Tienszan). Góry Tienszan podobno są porażająco piękne, ale czy są niebiańskie, rajskie – to już jest bardzo względne…

Tienszan to potężne pasmo górskie. Szczyty, na które będę się wspinać w tym roku to najbardziej na północ wysunięte siedmiotysięczniki na świecie. Konsekwencją tego są bardzo surowe (zimne) warunki, które tam panują. To zimne góry.

Poza tym, góry Tienszan od wschodu sąsiadują z pustynią Takla Makan . Gorące powietrze wznosi się i oziębia nad pokrytymi śniegiem szczytami. To dlatego wieją tam huraganowe wiatry, a pogoda charakteryzuje się dużą zmiennością (i śnieżnością). Pogoda to klucz do sukcesu (i przeżycia) w tych górach. A na jej stabilność raczej nie możemy liczyć. Zresztą wystarczy spojrzeć w internet: przeanalizować i porównać to co dzieje się na Chan Tengri i Piku Pobiedy, z tym co dzieje się na innych szczytach… Już teraz widzę (bo prognoza już obejmuje dni, w których będziemy już w górach), że czeka nas dużo ekscytującej akcji i mierzenie się z przeciwnościami…

Aby nie  być gołosłowną – poniżej trzy aktualne prognozy pogody (obejmujące okres od dziś przez kolejne 6 dni) w odniesieniu do:

– Chan Tengri (7.010m npm)

– Pik Pobiedy (7.439m npm)

– K2 (8.612m npm)

Prognoza dotyczy szczytu każdej z przedstawionych gór. A nadmienię tylko, że różnica „moich” szczytów i K2 to ponad 1.200m – można by się spodziewać, że na ośmiotysięczniku jest trudniej, zimniej i bardziej ekstremalnie. Niestety – bardzo ekstremalnie to jest na Chan Tengri i Piku Pobiedy – to jest extrim, to jest walka o przetrwanie w fatalnej pogodzie… W Tienszanie nie ma okien pogodowych trwających  kilka dni (które można wykorzystać na atak szczytowy) – pisałam już o zmienności pogodowej powyżej.

Na powyższych wykresach zwracam Waszą uwagę na: siłę wiatru!, temperaturę , i opady śniegu! (na K2 praktycznie teraz – nie pada, a na „moich” szczytach codzienni jest znaczny opad). W co ja się wpakowałam (ha, ha…).

Z tego wynika, że mogłam jednak jechać na K2 – byłaby lepsza pogoda…

W programie dla ONTV opowiadałam nie tylko o najbliższej wyprawie czyli o Tienszan Expedition 2013, ale też o tym kto zaraził mnie pasją podróży, dlaczego nie jeżdżę z biurami podróży oraz dlaczego kocham góry…

20 lipca 2013r.

Od rana sprawdzam pogodę na moich szczytach (z nadzieją na cud). Niestety 24 lipca, kiedy to planowałam wyjść do Obozu I pada śnieg. I kolejnego dnia też zapowiadają śnieg…

Generalnie warunki w bazie (4.000m npm) w całym okresie, który obejmuje prognoza to: temperatura w ciągu dnia oscylująca w okolicach 0 stopni Celsjusza i każdego dnia opady śniegu. Wątek pogodowy będzie jednym z głównych tematów naszych rozmów i rozmyślań w górach…

Jadę na basen – bo emocje sięgają zenitu, nie mogę usiedzieć w miejscu …

wywiad udzielony na chwilę przed wyjazdem…

Spakowałam się. To jest jakaś MASAKRA!! W zeszłym roku (Pamir Expedition 2012) gdy miałam 40 kg bagażu byłam przekonana, że to jest dużo. Do teraz…

Moje dwa duże bagaże (wór transportowy i plecak) ważą razem ok 51 kg.!!! I to bez liny, łopaty i szabli śnieżnych, które weźmie mój partner wspinaczkowy – Michał J.

Podczas wyprawy liczę na wiele cudów i szczęśliwych zbiegów okoliczności. A jeden z nich musi nastąpić już jutro – w Berlinie. Cała sztuka będzie polegała na tym, by z moim ważącym ponad 50 kg bagażem wejść do samolotu, gdzie przewidziany jest limit bagażowy: 20 kg bagażu głównego i 8 kg bagażu podręcznego. Oczywiście Michał będzie miał ten sam problem… Jakby co to karta kredytowa pójdzie w użycie…

Niech moc będzie z nami…

Ready to go!

Ready to go!

Dokonałam podstawowych pomiarów w „punkcie wyjścia”:

– moja waga: ok 60 kg (ostatni miesiąc na to mocno pracowałam)

– waga bagażu: 51 kg (na szczęście z czasem będzie go ubywać)

– %Sp02 (saturacja czyli % nasycenia tlenem krwi): 99%

– tętno: spoczynkowe 61-62, wysiłkowe 112 i szybko spada

Michał z Torunia dojechał do mnie do Poznania. Jemy kolację, gadu, gadu i w nocy startujemy.

Zawsze w takich momentach na myśl przychodzi mi ulubiona piosenka Anny Mari Jopek:

Gdy ruszyć chcesz, w najdalszą z dróg

Tam gdzie nie sięga wzrok

Musisz wziąć oddech i zrobić pierwszy krok

Choć  w sercu lęk, nie cofaj się

Tylko tak warto żyć

W chmurach gdzieś lśni Twój szczyt

Odważ się i idź

Świat kocha tych, co śmiało idą pod wiatr w nieznaną dal….

Myślcie o nas ciepło, trzymajcie kciuki i módlcie się… Do zobaczenia pod koniec sierpnia, a tym czasem zaglądajcie tutaj czasem – jak tylko będę miała taką możliwość to na tym blogu będę publikować informacje jak nam idzie w górach Tienszan.

22 lipca 2013r.

z Michałem Jarczyńskim na lotnisku w Berlinie

z Michałem Jarczyńskim na lotnisku w Berlinie

Z Poznania wyruszyliśmy przed 4.00 rano (21 lipca). Do Berlina dojechaliśmy o 7.00 bez żadnych problemów – prosto na lotnisko. I zdarzył się cud, na który bardzo liczyłam. Przeszliśmy z całym naszym bagażem!

Po krótkim locie wylądowaliśmy w Stambule (na lotnisku po azjatyckiej stronie Turcji). Tu tylko 2 godziny koczowaliśmy i ruszyliśmy dalej – kolejny lot już prosto do Biszkeku.

No to w końcu ok 4.00 rano wylądowaliśmy w Kirgistanie (zegarki przesuwamy o 4 godziny do przodu w stosunku do czasu warszawskiego).

Za każdym razem gdy przylatywałam do Kirgistanu, jeszcze zanim opuszczałam budynek lotniska czekał mnie przykry wydatek – 50 EUR kosztowała kirgiska wiza. W tym roku niespodzianka: od 2012r. zniesiono obowiązek posiadania wiz dla obywateli polskich, dla wszystkich typów paszportów, na czas pobytu do 60 dni. Rewelacja!

Po przejściu niezbędnej kontroli paszportowej zasiedliśmy w lotniskowej poczekalni i poczekaliśmy na dziesięcioosobową ekipę z KW Opole, z którymi załatwiliśmy sobie wspólny transport do bazy w górach. Przylecieli planowo po 5.00. Dzięki temu, że jest nam więcej koszty wynajęcia auta będąc dla nas niższe. Załatwionym w agencji busem z Biszkeku ruszamy na wschód Kirgistanu. Najpierw do Karakol (trzecie co do wielkości miasto tego kraju). Przystanek na małe zakupy i przed 14.00 jesteśmy w Karakol. Tu robimy większe zakupy spożywcze na pobyt w górach i tu przesiadamy się do jeep’ow, którymi jeszcze ok 5-6 godzin jedziemy do Mayda Adyr (miejsce odlotu śmigłowca).

nasz transport: auto białe na trasie Biszkek-Karkaol, pojazd po prawej na trasie Karakol-Mayda Adyr

nasz transport: auto białe na trasie Biszkek-Karkaol, pojazd po prawej na trasie Karakol-Mayda Adyr

Jak tak jechaliśmy przez Kirgistan wszystko wydało mi się znajome… Jestem tu trzeci już raz…

Kirgistan – Republika Kirgizji to kraj, których 93% terytorium pokrywają to wysokie góry sięgające nawet ponad siedem tysięcy metrów nad poziom morza. Marco Polo wspominał przed siedmiuset laty, że nawet ptaki nie są w stanie tu przetrwać. Upstrzone zamarzniętymi jeziorkami płaskowyże to kraina, gdzie rośliny wychodzą z ziemi na kilka krótkich letnich tygodni. Z upływem tysiącleci przestał do nich docierać monsun i zamieniły się w wysuszone pustkowia. Napierający na kontynent azjatycki subkontynent indyjski wciąż wypiętrza tutejsze góry o kilka centymetrów rocznie.

Kirgistan graniczy z Chinami, Kazachstanem, Uzbekistanem i Tadżykistanem. Kirgistan jest biednym górskim krajem, którego gospodarka opiera się przede wszystkim na rolnictwie (bezrobocie w kraju sięga 20%). W czasach ZSRR Kirgistan (wtedy wany Kirgizja) był zupełnie odizolowany od reszty świata, jako, że tutaj mieściły się laboratoria badawcze Armii Radzieckiej – tutaj testowano nowe rodzaje broni. Kirgistan był pierwszą republiką z Azji Centralnej, która odzyskała niepodległość w 1991r. Stolicą kraju jest Biszkek

Głównymi produktami rolnymi są bawełna, tytoń, mięso i wełna, ale tylko tytoń i bawełna są artykułami eksportowymi. Wśród przemysłowych artykułów eksportowych są złoto, rtęć, uran, gaz ziemny i elektryczność. Po uzyskaniu niepodległości Kirgistan przeprowadził szereg reform wolnorynkowych, takich jak zmiana systemu regulacji czy reformy własności ziemi. Większość udziałów skarbu państwa w firmach została sprzedana. Po rozpadzie ZSRR w grudniu 1991 roku przyszedł poważny spadek produkcji, jednak w połowie 1995 roku gospodarka zaczęła stawać na nogi i wzrósł eksport. Gospodarka jest uzależniona od eksportu złota, więc spadek wydobycia w głównej kopalni Kumtor powoduje od razu spadek PKB kraju, z kolei wzrost ceny złota na rynku międzynarodowym prowadzi do wzrostu PKB.  Postęp w zwalczaniu korupcji, dalsza restrukturyzacja przemysłu i przyciągnięcie inwestorów zagranicznych są kluczowe dla przyszłego wzrostu gospodarczego tego kraju.

W kraju obowiązuje obowiązek meldunkowy. Na szczęście jedyny nasz dłuższy pobyt to będzie pobyt w bazie wysoko w górach – żeby z kolei tam być legalnie mamy załatwione zarówno tzw. OWiR, jak i pozwolenie (przepustkę) na przebywanie w strefie przygranicznej.

Często spotykałam się z pytaniami odnośnie bezpieczeństwa w Kirgistanie. Byłam tu już dwa razy, w tym raz w okresie wojny domowej więc mogę już coś tam na ten temat powiedzieć. Generalnie zagrożenie przestępczością nie jest dużo większe niż w Polsce. W ostatnim czasie sytuacja uległa pogorszeniu w następstwie pogłębiającego się kryzysu. Zdarzają się przypadki pobicia cudzoziemców czy napady z bronią w ręku. Trzeba też uważać na złodziei kieszonkowych. Realnym zagrożeniem są silne trzęsienia ziemi – które w górach potrafią wywołać potężne lawiny.

nasz pojazd na trasie Karakol - Mayda Adyr

nasz pojazd na trasie Karakol – Mayda Adyr

Kirgizi to potomkowie pasterskiego ludu koczowników, którzy stosunkowo niedawno przeszli na osiadły tryb życia. Siedemset lat temu przodkowie Kirgizów uciekli przed armią wielkiego chana Kubilaja znad syberyjskiego Jeniseju. Kilka wieków później napłynęli w góty Tienszan i wymieszali się z plemionami z miejscowych dolin. Islam tych koczowniczych wojowników był bardzo powierzchowny. Ich walutą były konie i owce. Odosobnieni w górskich dolinach, mieli znacznie silniejsze poczucie tożsamości plemiennej niż odrębności narodowej. Dopiero Stalin wyrwał ich z rodzinnych wiosek i zdecydował kim będą.

Kirgistan powstał ze zjednoczenia 40 plemion – dokładnie tylu, ile jest promieni słońca na krwistoczerwonej kirgiskie fladze. Do obecnych czasów przetrwało 29 z nich. Tyktamysz, Sarybadysz, Sajaki, Kipczaki… Niektóre plemiona zamieszkują jedno konkretne terytorium, inne są bez ziemi i rozrzucone po całym kraju, ale utrzymują świadomość rodową. I solidarność. Klan nie zostawi swojego przywódcy na pastwę losu, ale też nie ma takiej sprawy, dla której lider nie dałby rady wyciągnąć swojego plemienia z wiosek na ulicę stolicy.

Kirgistan, z 5 mln. mieszkańców, wciąż z determinacją poszukuje swojej tożsamości narodowej.

Duży wpływ na kirgiską gospodarkę mają Chiny – i to na tą oficjalną i tę w szarej strefie. A także Moskwa, która ma tu rozliczne interesy, bazę woskową w Kant, blisko stolicy i wspiera kirgiską gospodarkę kredytami, często bezzwrotnymi. Wszystko to by utrzymać swoją pozycję w Azji Centralnej. Stabilność w Kirgistanie i całym regionie jest dla Rosji sprawą gardłową. Kreml obawia się islamskich grup terrorystycznych i szybkiego rozwoju narkobiznesu. Groźba jest realna.

Kiedyś Kirgizi nigdy nie byli ortodoksyjnymi wyznawcami islamu, kobiety nie zakrywały twarzy, żony nie były podporządkowywane mężom. W czasach radzieckich wszystcy byli oficjalnie ateistami. Teraz fundamentalistów gwałtownie przybywa.

Rosjanie zaczęli wyjeżdżać z Kirgistanu po tym, jak 31 sierpnia 1991r. oficjalnie skończył się komunizm, a prezydent Askar Akajew ogłosił niepodległość Kirgistanu (w czasach sowieckich zwanej potocznie Kirgizją). Narastał nacjonalizm, na każdym kroku dawano Rosjanom odczuć, że nie są mile widziani. Nacjonalistyczne zapędy sięgnęły tak głęboko, że chciano nawet zlikwidować konserwatorium, bo po co Kirgizom muzyka klasyczna, wystarczy ludowa. Wprowadzono święto kołpaka, narodowej czapki z białego sukna z haftem (taka biała filcowa czapka z wygiętym brzegiem). Dobrze nie zdejmować go z głowy nawet w restauracji.

przydrożny stragan na drodze z Biszkeku do Karakol; suszone ryby i serowe kuki - kirgiskie smakowitości

przydrożny stragan; suszone ryby i serowe kuki – kirgiskie smakowitości

Obecnie coraz więcej kobiet nosi czadory, burki i nikaby, zasłaniające całą twarz. Kobiety są podporządkowywane mężczyznom, przynajmniej w domu. Podobno ponad 87% kobiet pada ofiarą przemocy domowej i gwałtów.

W Biszkeku ożyły meczety i minarety. W całym kraju coraz więcej jest centrów islamskich wspieranych przez kraje arabskie. Konstytucja Kirgistanu oddziela religię od państwa, ale już były zakusy aby to zmienić.

Odkąd Kirgiski został – obok rosyjskiego – językiem urzędowym w republice, wielu szkołach lekcje odbywają w obu, do wyboru. Ale znajomość wyłącznie kirgiskiego to izolacja, a rosyjski, jak angielski czy niemiecki czy hiszpański to otwarcie na świat. Wiadomo.

Dla mnie jako dla kobiety zawsze ciekawe były różne kwestie obyczajowe. Np. tutejsze dziewczyny biorą ślub w wieku siedemnastu lat. Dwudziestotrzylatka jest już starą panną.

Nadal żywa jest też tradycja, zgodnie z którą porywa się dziewczyny na żony (obce dziewczyny) – wciąga się dziewczynę do samochodu i po prostu odjeżdża. Choć coraz częściej kobiety nie akceptują tej tradycji to nadal co 5 małżeństwo zawierane jest w ten sposób, a kobiety rzadko bywają szczęśliwe w takich małżeństwach.

W Kirgistanie istnieje też tradycja, że to najmłodszy syn zostaje z rodzicami na zawsze – utrzymuje ich. Gdy taki syn przeprowadzi się z jurty do miasta rodzice pójdą tam razem z nim. Nie dziwi więc, że dla kirgiskiej kobiety to syn jest skarbem – urodzenie syna (a nie córki) stanowi dla nich sens życia.

Co kraj to obyczaj …

23 lipca 2013r.

przed wejściem do helikoptera ważony jest cały bagaż

przed wejściem do helikoptera ważony jest cały bagaż

Rano pośpieszne pakowanie i transport bagaży na lotnisko śmigłowca. Wśród wspinaczy zazwyczaj panuje pewna niepewność w związku z limitem kilogramów, które można zabrać ze sobą helikopterem. Za bagaż ponad limit obowiązuje opłata 2 EUR / kg. Byłam gotowa na koszt w tym zakresie. Zaskoczyło mnie za to coś innego…

Wybierając się na wyprawę uzgodniliśmy z Michałem, że każde z nas weźmie namiot (jeden będziemy mieć w Bazie, a drugi będziemy wykorzystywać w obozach wysokogórskich), dodatkowo Michał weźmie linę, łopatę, szable śnieżne i drobny sprzęt wspinaczkowy – tzw. „sprzęt wspólny”. Było dla mnie wiadome, że „sprzęt wspólny” będziemy dzielić po równo tzn. w równym zakresie będziemy go dźwigać na swoich plecach czy po połowie ponosić jego koszty przy okazji transportu helikopterem. Jasna sprawa. Jednak moja logika widać nie była słuszna, bo dziś rano usłyszałam od Michała pytanie:

– Ile waży Twój namiot?

– 1,9 kg – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, zupełnie nie podejrzewając do czego zmierza ten dialog

– Acha. A więc jest o 1,5 kg lżejszy od mojego. W takim razie poza przydziałową połową „sprzętu wspólnego” weź do swojego bagażu linę i szable śnieżne – to razem dodatkowe „brakujące” 1,5 kg.

Przyznam się, że to co usłyszałam wprawiło mnie w szok, z którego wyjść nie mogę do teraz. Ale o co chodzi? może jeszcze zważymy nasze termosy, skarpetki i śpiwory, bo w ten sposób jeszcze mogłabym odciążyć bagaż Michała …

Już w tym momencie zdałam sobie sprawę, że na tej wyprawie będzie raczej ciężko nam się dogadać. Jednak na ten moment , dla dobra sprawy i wyższego celu, nie zaprotestowałam…

Helikopter przyleciał po 8.00 rano. Lot, który trwał zaledwie ok 20-25 minut był fantastyczny. Co za widoki!. Najpierw polecieliśmy do Bazy na lodowcu po stronie północnej. Chan Tengri. prezentował się tutaj powalająco. Marmurowa Ściana lśniła w słońcu. Jak na dłoni widać całą drogę na Przełęcz. Widać ludzi wspinających się granią. Fajnie byłoby iść od tej strony.  Po krótkiej przerwie w północnej Bazie ruszyliśmy dalej, do naszej Bazy położonej na południu.

widowiskowy lot helikopterem nad lodowcem Południowy Iginlczek, po lewej szczyt Chan Tengri

widowiskowy lot helikopterem nad lodowcem Południowy Iginlczek, po lewej szczyt Chan Tengri

W fazie organizacji wyprawy zdecydowałam się skorzystać z usług agencji Tien Shan Travel. Z nimi załatwiałam helikopter i z ich Bazy będziemy korzystać. O tym jak fatalna jest to agencja przekonaliśmy się zaraz po wylądowaniu. Zamiast radością nas powitać, „naczelnik” Sasza zabronił stawiać nam namioty i zażądał natychmiastowego okazania agencyjnego dokumentu wskazującego, że mamy prawo tu być.  Ja rozumiem, że porządek musi być, ale podejście rodem z ZSRR to już raczej jest trudne do zaakceptowania.

Po dokonaniu formalności w końcu wskazano nam miejsce gdzie możemy rozbić swój namiot – miejsce za niewielką górką już praktycznie poza Bazą. Innymi słowy jasno zostało jak będziemy traktowani mając wykupiony „mały pakiet”.

Baza na lodowcu Południowy Iginlczek położona jest w głębi gór Tienszan na wysokości 4.000m npm. Tu będzie nasz „dom”, nasz punkt wyjścia na oba zaplanowane szczyty…

Zgodnie z planem, pierwszy będziemy zdobywać Chan Tengri (7.010m npm).  Przyznam szczerze, że najbardziej się boję lawin na tej górze. Jakoś tak się stało, że we wszystkich moich wypowiedziach medialnych często mówiłam o Piku Pobiedy. Prawie nigdy jednak nie wspominałam o Chan Tengri. Ktoś mógłby pomyśleć: „Oh to taki aklimatyzacyjny, niski szczyt na rozgrzewkę przed Pobiedą”. Nic bardziej mylnego. Żaden z tegorocznych naszych celi górskich nie jest łatwy.

Pogoda żyleta. A podobno przez kilka poprzednich dni codziennie padało. Mamy szczęście.

W Bazie, poza namiotami dla klientów, jest m.in. namiot-kuchnia, namiot-jadalnie (gdzie „pełen pakiet” je posiłki) i namiot-świetlica (tak go nazwę umownie). Wieczorem, gdy zrobiło się zimno, poszliśmy do namiotu-świetlicy by coś sobie ugotować na naszych palnikach. Gdy tak gotowaliśmy zaczął padać śnieg. Siedziało nas tam kilka osób (również z grupy opolskiej), gdy przyszedł „naczelnik” Sasza i powiedział, że nie możemy tutaj gotować sobie posiłków, bo on i jego pracownicy sobie tutaj przychodzą i „grają w gry” i palą papierosy itp. Mamy sobie gotować we własnych namiotach.

24 lipca 2013r.

Pierwszą noc w Bazie mam za sobą. W moim super puchowym śpiworze Radical 16H firmy PAJAK było mi za gorąco. Rano zmierzyłam sobie saturację (92) i tętno spoczynkowe (56). Czuję się rewelacyjnie. Jest ok jeśli wziąć pod uwagę, że wczoraj przylecieliśmy helikopterem prosto na wysokość 4.000m npm.

Tak już mam, że jak znajdę się już w górach to nie mogę się doczekać aby jak najszybciej ruszyć do góry. Na razie pogoda dopisuje więc postanowiliśmy na spokojnie pójść do Obozu I (4.300m npm), położonego tylko nieznacznie powyżej Bazy.

Jeden namiot zostawiliśmy w Bazie (taki nasz stacjonarny domek), a jeden zabraliśmy ze sobą celem wyniesienia go do poszczególnych obozów wysokogórskich.

droga z Bazy do Obozu I

droga z Bazy do Obozu I

Mieliśmy rano, ale „taka sytuacja” wystąpiła, że minęło południe i ja wciąż zwarta i gotowa czekam… Po krótkiej wymianie zdań z Michałem nerwy mi puściły i z Bazy pomału ruszyłam sama. Bardzo szybko dogoniłam grupę z Iranu.

Trasa z Bazy do Obozu I nie jest wymagająca. Idzie się przez prawie płaski lodowiec. Trasa zaznaczona była co jakiś czas traserami. Po drodze natrafiliśmy na wartki potok lodowcowy i kilka szczelin, ale na razie bez problemu udaje się je przeskoczyć.

Mimo ciężkiego plecaka droga nie jest bardzo męcząca. Przewyższenie jest niewielkie (niecałe 300m) a dystans to raptem ok 6 kilometrów.

Gdy doszliśmy do Obozu I było tam już kilka namiotów. Irańczycy odnaleźli swój namiot i zaproponowali ni dobre miejsce na namiot obok siebie. Miałam przy sobie tylko pół namiotu, więc siadłam na kamieniu i czekałam na Michała. W końcu przyszedł. Obóz I jest położony na kamienistej morenie lodowcowej. Zanim namiot się rozstawi teren trzeba przygotować – odrzucić większe kamienie, „wypłaszczyć” teren. Mieliśmy tylko jedną łopatę.  Michał zaczął „przygotowywać” teren, ale Irańczycy widząc jak idzie mu ta robota, sami postanowili wziąć sprawę w swoje ręce.  Dwóch z nich przerzucało żwir łopatą, a Michał trzymając w ręce łopatę tylko patrzył. Nie mogłam na to patrzeć. Zabrałam łopatę od Michała i na ile mogłam razem z Irańczykami przygotowałam nasze miejsce pod namiot. Widać już, że to mi przypadnie rola mężczyzny w naszym układzie.

W końcu nasz namiot stanął i od razu zaczęliśmy gotować. Na szczęście w Obozie I jest jeszcze bieżąca woda w przeręblu (nie trzeba topić śniegu). Wieczorem pogoda się nieco zepsuła: zaczęło śnieżyć. Obawiając się zimna w nocy przezornie ubrałam się w spodnie puchowe i puchowe botki.

25 lipca 2013r.

Prawie wcale w nocy nie spałam. Strasznie mi było gorąco. Przesadziłam z tym puchem.

Zgodnie z planem obudziliśmy się ok 1.00, tak by maksymalnie o 3.00 wyjść z Obozu I.

Zanim jeszcze wyszliśmy ze śpiworów zmierzyłam sobie saturację (92)  i tętno (76). Czuję się rewelacyjnie. Niestety Michał narzeka na ból głowy, a jego wyniki są porażające: bardzo niska saturacja (64) i wysokie tętno spoczynkowe (112). W tej sytuacji było jasne, że nie ma takiej opcji by ruszył do góry. Musi zostać na tej wysokości jeden – dwa dni – zwykle po takim czasie organizm dostosowuje się do wysokości. Trzeba dać sobie trochę czasu.

Wiadomo było, że idąc założyć Obóz II nie będę mogła zabrać namiotu (bo w nim leżał Michał i sytuacja wymagała by zostawić go na dole). Postanowiłam więc zabrać na górę co jest niezbędne i możliwe w tych okolicznościach.

– Michał ja będę tam na Ciebie w „dwójce” czekała. Jak już do mnie dojdziesz będziemy się razem aklimatyzować tak długo jak to będzie konieczne.

Z Obozu I do Obozu II wszyscy wspinaczy wychodzą mniej więcej o tym samym czasie. Było więc wiadom0, że ani ja dziś, ani Michał jutro sami tej trasy nie będziemy pokonywać.

Gdy w nocy wyszłam z namiotu gotowa do drogi, widziałam w oddali już kilka czołówek. Kilka osób właśnie ruszało z „jedynki”. Ruszyłam i ja. Idąc nie speszyłam się – to jedna z podstawowych zasad aklimatyzacji.  Maszerowałam sobie pomału cały czas koncentrując się na oddechu. Przede mną szło czterech Polaków z KW Opole.

Na początku idzie się po łagodnym, bezpiecznym terenie. Trasa po lodzie i zmrożonym śniegu – mimo, że nie jest stromo zakładam swoje nowe raki CAMP. Szybko się przekonuję, że chodząc super ostrych rakach mam pewien problem. Każde otarcie rakiem o buta owocowało uszkodzeniem zewnętrznej tkaniny buta. Oczywiście raki muszą być ostre, a ja po prostu muszę być bardziej uważna.

Około 5.00 zaczyna świtać. I nie wiem co gorsze: chodzenie po ciemku czy te by wiedzieć po jakim terenie się idzie. Śnieżka wije się pomiędzy serakami i szczelinami. Po obu stronach zagrożone lawinami strome zbocza masywu Czapajewa (z lewej) i Chan Tengri (z prawej). Właśnie przez wzgląd na ryzyko lawin, trasę tą pokonuje się w nocy i jak najwcześniej rano (wtedy pokrywa śnieżna jest względnie zmrożona). Najbardziej niebezpieczny jest fragment zwany „Butelką”.

Drogę z „jedynki” do „dwójki” większość ludzi pokonuje się bez użycia liny. Pierwsze podejście zajęło mi ok 8 godzin. Długo, ale to w końcu pierwszy raz i 1.100m przewyższenia. Zresztą dla celów aklimatyzacyjnych z premedytacją się nie spieszyłam – chciałam wolno zdobywać wysokość.

Gdy doszłam do Obozu II (5.400m npm) od razu zaczęłam się martwić: gdzie ja teraz będę spała? Bo z wiadomych względów nie mam ze sobą namiotu! Jest tu wprawdzie jama śnieżna, ale zajęli ją już Irańczycy. Wiedziałam, że w kwestii noclegu jakoś dam sobie radę. Muszę. Na razie postanowiłam się tym nie martwić. Usiadłam na swoim plecaku i przystąpiłam do gotowania. Słońce świeci nie miłosiernie. Choć jestem na dużej wysokości, jest ciepło. Widoki z Obozu I są powalające – widać całą ścianę gór i piękny, majestatyczny Pik Pobiedy.

droga z Obozu I do Obozu II

droga z Obozu I do Obozu II

Po południu z góry (od strony Obozu III) zszedł Polak i przekazał informację o zaginięciu swojego znajomego – Artura z Warszawy. Artur poszedł sam na atak szczytowy na Chan Tengri i ślad po nim zaginął. Nikt od kilku dni go nie widział. Straszna historia. Niestety wysokie góry są okrutne i szybko weryfikują osoby z mniejszym doświadczeniem. Pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć.

Tu warto przytoczyć historię pewnego chłopaka z Opola. Nazwę go „A” choć powinnam może „Odliczony” (od pewnego zdarzenia, które miało miejsce w jednym z obozów: osoba, z którą spał w namiocie poprosiła go o tabletkę przeciwbólową, w związku z bólem głowy; w odpowiedzi usłyszała, że tabletki nie da, bo ma odliczone na każdy dzień i może mu potem nie starczyć”. „A” był ekspertem od wszystkich sportów, również od gór wysokich (mimo, że żadnego wysokiego szczytu do tej pory nie zdobył). Chyba już nic mnie w górach nie zdziwi – ale zauważyć można pewną prawidłowość im większa buta i pewność siebie, tym większa beznadzieja.

„A” już w Bazie wszystko wiedział najlepiej – jego strategia aklimatyzacji była porażająca (sprowadzała się mniej więcej do tego: jak najszybciej wejść wyżej i jak najszybciej zejść). Nie przyjmował żadnych mniej lub bardziej wprost udzielanych rad.  Zgodnie z głoszonymi przez niego teoriami – doświadczenie wysokogórskie nie jest najważniejsze, a on jest taki super, że sam sobie da radę. Co też się dla niego później okazało fatalne w skutkach. Jak uważał, tak zrobił. Z Obozu I do Obozu II wchodził na tempo – jak najszybciej. A potem w „dwójce” legł w namiocie i (co do niego niepodobne) ucichł. To ostanie akurat przyjęłam z wielką ulgą.

Ok 17.00 w „dwójce” zaczęło się robić chłodno, a niedługo potem zaczął padać śnieg. Nie mając swojego namiotu i wielu innych opcji wsunęłam się do jednego z pustych namiotów. Na zewnątrz zrobiło się bardzo nieprzyjemnie: śnieżyca i słaba widoczność. Tym bardziej zdziwiłam się gdy do „mojego” namiotu przyszli jego właściciele. Jak mówili chętnie by mnie do siebie przygarnęli, ale będą schodzić na dół i namiot chcą zabrać ze sobą. Wskazali mi inny wolny namiot i tam się właśnie przeniosłam – szczęśliwa, że nie będę musiała kopać swojej jamy śnieżnej.

Wieczorem zjadłam sobie liofila pt. „kluski w sosie fasolowym z kurczakiem i warzywami”. Musze przyznać, że apetyt mi dopisuje.

26 lipca 2013r.

W nocy spałam jak zabita. Wysokość mi służy. Rano standardowo zrobiłam sobie pomiar: saturacji (82) i tętna (83). Pogorszyło się, ale czuję się bardzo dobrze.

Ranek słoneczny i dzień zapowiada się super.

Cały dzień czekałam w „dwójce” na Michała. Miałam nadzieję, że gdzieś do południa Michał do mnie dołączy. Wypatrywałam go na podejściu. Kilka osób przyszło z „jedynki”, ale Michała wśród nich nie było.

Cały dzień spędziłam w Obozie II. Zrobiłam trochę zdjęć i bez przerwy się nawadniałam. Ok 15.00 tradycyjnie pogoda się zepsuła, zaczął padać śnieg i trzeba się było schować do namiotu.

Obóz II (5.400m npm)

Obóz II (5.400m npm)

W górach wysokich trzeba bardzo dużo pić. Nie można tego zaniedbać, nie można dopuścić do odwodnienia organizmu. Ja to wiem i zawsze przypominam o tym innym. Są jednak tacy co wszystko wiedzą najlepiej. Wspomniany już „A”, jak wczoraj zaległ w namiocie tak dziś cały dzień prawie z niego nie wychodził. Nie słychać było jego mądrości, ani opowiadań o jego dokonaniach. Jak się okazało było to podejrzane nie tylko dla mnie. Gdy jego kopani zainteresowali się bliżej tą odmianą, okazało się, że gościu prawie nic nie pił  i nie jadł – cały dzień leżał tylko w namiocie.

Michał nie przyszedł do „dwójki”. Nie mam pojęcia co się stało. Czy nadal się źle czuje czy już mu się góry odwidziały?

27 lipca 2013r.

Jak wczoraj zaczął sypać śnieg, tak całą noc padało. Co najmniej pół metra śniegu spadło. Namiot zasypało mi do połowy. Od rana znowu wypatruję na podejściu Michała. Czekam na niego.

Polacy z Opola planują iść do Obozu III. Jest jednak problem. „A” jest w kiepskim stanie. Gdy zadaje mu się pytanie, zamiast odpowiadać z sensem coś tylko odburkuje w stylu „I co?”. I w sumie nie wiadomo czy to efekt choroby wysokościowej, czy też (co w jego stylu) po prostu jest to jego sposób komunikacji. Bezskutecznie próbowaliśmy zrobić mu pomiar saturacji moim pulsoksymetrem.

Przez cały poranek pogoda kiepska: sypie i silny wiatr. Z góry zeszło dwóch Polaków

– Cześć Magda! – usłyszałam znienacka – Okazało się, że to Sebastian, którego poznałam w 2011r. w bazie pod Pikiem Lenina. Świat górski jest mały.

Trójka Polaków z Opola postanowiła iść na lekko do Obozu III. Michała nie ma i dziś już na pewno nie przyjdzie. Korzystając z okazji postanowiłam przejść się razem z nimi z zamiarem spędzenia w „trójce” nocy. „A” zostaje pod opieką dwóch innych Polaków (Przemka i Macieja).

Z „dwójki” wyszliśmy ok 11.15. Całą drogę do góry szliśmy w totalnym mleku. Tylko na pare chwil odsłaniał się Chan lub Czapajew. Wtedy widok był piękny. Kilka osób schodziło z „trójki” na dół więc ścieżkę mieliśmy przetartą. Droga do trójki przez większość odcinka nie jest stroma, dopiero na podejściu do Obozu III jest ciężkie podejście. Po drodze trzeba ominąć jedną większą szczelinę – na szczęście jest ona oznaczona traserem.

Mniej więcej w połowie drogi gdy mijałam schodzącą dwójkę wspinaczy usłyszałam po raz kolejny dziś:

– Hallo Magda! How are you?

Okazało się, że to Lazo z Kamczatki. Poznaliśmy się w zeszłym roku w tadżyckim Pamirze kiedy to zdobywaliśmy Pik Korżeniewskiej i Pik Komunizma. Pogadaliśmy chwilkę i umówiliśmy się na dłuższą rozmowę w Bazie. Oni właśnie wracali ze szczytu Chan Tengri (który zdobyli) i po krótkim reście będą próbowali zdobyć Pik Pobiedy. Jak fajnie jest spotkać znowu znajome, sympatyczne twarze. Za to między innymi lubię góry wysokie.

Do „trójki” (5.800m npm) w dość kiepskiej pogodzie dotarliśmy ok 14.30. Obóz ten bardzo przypomina mi Obóz I na Mount Everest. Nad Obozem wisi wielki serak, a poniżej jest przepaść. Jest miejsce na kilka namiotów, ale lepiej spać tu w jamie śnieżnej.

Gdy dochodziliśmy do Obozu III, ku naszemu zdziwieniu z góry schodzili jacyś ludzie. Okazało się, że to Igor (Rosjanin) oraz dwóch Ukraińców. Gdyby nie ich towarzystwo byłabym w „trójce” zupełnie sama. Trójka Polaków z Opola, po dojściu do Obozu III niezwłocznie wycofała się w dół.

wejście do jamy śnieżnej w Obozie III (5.800m npm)

wejście do jamy śnieżnej w Obozie III (5.800m npm)

Razem z Igorem i jego kolegami ulokowałam się w jednej jamie śnieżnej. Od razu zaczęliśmy gotować. Piliśmy, piliśmy i jedliśmy. Przygotowałam liofilizat „pierś kurczaka z ryżem w kremowym sosie curry korma”. Jak się okazało tego typu dania smakują nie tylko mi. Moi koledzy wsuwali, aż im się uszy trzęsły. Dobry apetyt to podstawa na tej wysokości.

Ok. 19.00 zaczęliśmy organizować się do spania. Na zewnątrz zadyma śnieżna. Ale jak się okazało byłam pod dobrą opieką. Denis rozwiesił płachtę swojego namiotu tworząc swego rodzaju drzwi. W ten sposób zasłonił wejście do jamy śnieżnej i już nam śnieg do środka nie nawiewał (co było do tego momentu dość dużym problemem). Potem jeszcze, dwa-trzy razy w ciągu nocy chłopacy odkopywali wejście do jamy śnieżnej ze śniegu – tak by nas nie zasypało i by umożliwić dopływ tlenu do wewnątrz  (zdarzają się wypadki, że ludzie duszą się w jamie śnieżnej).

W nocy spało mi się źle. Jednak jamy śnieżne to nie moja bajka. Lód z każdej strony, gdzie się nie obrócić. Buu. Na szczęście mam super ciepły śpiwór – w innym przypadku byłoby mi ciężko tutaj.

28 lipca 2013r.

Obudziłam się ok 6.00. Ok. 8.00 wygrzebuję się ze śpiwora by zacząć gotować. Chcę jak najszybciej schodzić na dół. Niestety moje życzenia weryfikuje pogoda… Na zewnątrz mleko i i silny wiatr zawiewa nam śniegiem do środka jamy.

Poranny pomiar saturacji (76) i tętna (98). Czuję się bardzo dobrze.

w jamie śnieżnej w Obozie III; po prawej moja łazienka, po lewej: kuchnia

w jamie śnieżnej w Obozie III; po prawej moja łazienka, po lewej: kuchnia

Ok. 10.00 budzą się moi koledzy. W czasie śniadania opowiadają o swoim ataku szczytowym na Chan Tengri. Tylko Denis z Ukrainy zdobył szczyt. Pozostała dwójka idąc na ciężko (chcieli spać w namiocie na szczycie Chana) wycofała się na wysokości ok 6.500m npm.

Gdy szykuję się do wyjścia, Igor informuje mnie, że możemy iść razem. Czekam więc aż się najedzą i spakują. Gdy są już gotowi pogoda totalnie się psuje, a koledzy zaczynają się wahać: schodzić czy nie schodzić. Ostatecznie zapada właściwa decyzja: schodzimy!

Pierwsze kroki po śnieżnym zboczu i już wiemy: będzie ciężko. Od razu na początku Igor zjechał bez kontroli po stromym zboczu. Na tym odcinku lawiny nie są największym zagrożeniem – tu problemem jest wytyczenie bezpiecznej ścieżki i brodzenie w śniegu. Bardzo dużo śniegu spadło – momentami zapadamy się po uda. Igor idzie pierwszy i wyszukuje przejścia. Problem się pojawia gdy schodzimy w teren gdzie wiemy, że są szczeliny. Jednak z dużym wysiłkiem i z duszą na ramieniu udaje nam się dotrzeć do „dwójki”.

Ok 14.30 docieramy do Obozu II. W „dwójce” tylko trzy osoby: Rosjanin oraz dwóch Anglików. Jak się dowiedziałam w nocy miała miejsce akcja ratunkowa. „A” był w bardzo złym stanie. Jego koledzy z Opola i wspomniani wcześniej Przemek i Maciej zapakowali go do śpiwora i na karimacie, ledwo żywego, zwieźli najpierw do Obozu I, a potem do Bazy. Z całą pewnością można stwierdzić, że uratowali mu tym życie.

W czasie kiedy jesteśmy w Obozie II, pewien Rosjanin chce wykorzystać sytuację i idąc po naszych śladach chce dostać się do „trójki”. Po ok 20 minutach wraca. Nie ma już naszych śladów. „Nie ma nic”. Musiał się wycofać, bo nie wiedział jak iść. Takie są góry – po kilkunastu minutach nie ma już śladu po półmetrowych otworach, które zrobiliśmy brodząc w śniegu.

przedzieramy się przez śnieg po pas

przedzieramy się przez śnieg po pas

Po krótkim odpoczynku w Obozie II, razem z Igorem i jego kolegami, zaczynamy kontynuować zejście. Pogoda jest jeszcze gorsza niż godzinę-dwie temu. Cały czas pada śnieg. Idziemy i widzimy przed sobą tylko ok 50-100 metrów. Jest dużo świeżego śniegu – zapadamy się bardzo głęboko. Bardzo ciężko się idzie i co chwilę musimy przystawać by zaczerpnąć tchu. Nagle słyszymy potężny huk i spadającą gdzieś blisko lawinę. Słaba widoczność nie pozwala na zidentyfikowanie zagrożenia. Nie wiemy w którą stronę uciekać (co w śniegu po uda, po pas i tak nie miało szansy powodzenia). Ze stresu robi mi się gorąco. Ze strachu robi mi się słabo. Okropne uczucie: wiem, że to już koniec, ale nie widzę tego co się za chwilę zdarzy. Patrze na chłopaków – oni też zastygli w strachu i rozpaczliwie rozglądają się dookoła.

Nasłuchujemy i wypatrujemy. Po jakimś czasie odgłos lawiny oddala się od nas i wycisza. Przeszło gdzieś obok. Siadamy na śniegu i nic nie mówimy. Serce wali mi jak młot. Jestem przerażona. Ta lawina nas ominęła. Ale przecież jesteśmy na początku zejścia do Obozu I. Jak więc damy sobie radę? Jak przejdziemy?

Nie rozmawiamy ze sobą. Byłam przekonana, że Igor i jego koledzy „wymiękną”. A jednak oni wstali i zaczęli zejście. Ja mimo wielu wątpliwości ruszyłam za nimi.

Wolno, zapadając się w głębokim śniegu, krok po kroku, doszliśmy do trójkątnego seraka – gdzieś tutaj wchodzi się do tzw. Butelki. Problem jednak polegał na tym, że nie było wiadomo gdzie jest wejście. To już było dla mnie za dużo: słaba widoczność, ogromne ryzyko lawin (do gorsza nie widać jak lecą), brak znajomości drogi. Dziękuję chłopakom za towarzystwo i postanowiłam się wycofać. Z dużym wysiłkiem, po naszych śladach wróciłam do Obozu II. Zajęło mi to ok. godziny. W międzyczasie trochę się przejaśniło. Gdy doszłam w końcu do „dwójki” Igor i reszta nadal byli w tym samym miejscu. Wciąż szukali przejścia do Butelki.

Tego dnia słyszę jak schodzi jeszcze kilka potężnych lawin. Martwię się o chłopaków. Jak sobie dają radę? Śnieg cały czas sypie i do tego wieje bardzo silny wiatr. Słabo zabezpieczony pusty namiot Irańczyków szykuje się do lotu. Razem z Rosjaninem zabezpieczamy go, tak by przetrwał w tych trudnych warunkach.

Wieczorem zastanawiam się co to będzie. Chciałabym już być w Bazie. Ale nie jest to możliwe. Jestem uziemiona. Nie ma szans wyrwać się stąd. Mam jedzenie i gaz. Więc jakby co 2-3 dni dam radę tu przetrwać.

29 lipca 2013r.

Całą noc wiał huraganowy wiatr.

Z samego rana, ok 5.00, zaszedł do mnie Andy – Anglik i zaofiarował, że jeżeli chcę to mogę z nimi schodzić na dół. Pewnie, że chcę! Zmierzyłam sobie saturację (76) i tętno (125 – taki poziom tętna związany był z całą pewnością ze stresem związanym z zamiarem zejścia do Bazy, po dwudniowych opadach śniegu w terenie ekstremalnie zagrożonym lawinowo).

Boję się, ale wiem (wydaje mi się), że nie mam wyjścia. Jeżeli nie pójdę w dół z Anglikami to zostanę tutaj zupełnie sama i nie wiadomo na jak długo. I jeżeli teraz nie zejdę z Anglikami, to może się okazać, że jutro, pojutrze będę musiała schodzić sama (bo Rosjanin, który też jest w „dwójce” idzie do góry). A tego wolałabym jednak uniknąć w tych okolicznościach (i na tym odcinku).

Nie zdążyłam nic ugotować i już wychodziliśmy. Tyle co zdążyłam zjeść batona czekoladowego. Związaliśmy się liną i ruszyliśmy: pierwszy Andy, ja w środku, Tim na końcu.  Niebo bezchmurne, ale wieje huraganowy wiatr. Jest potwornie zimno.

Początek, tak ja wczoraj, to brodzenie w bardzo głębokim śniegu. Wkrótce dochodzimy do trójkątnego seraka – miejsca, gdzie wczoraj rozstałam się z Igorem, miejsca gdzie nie potrafili oni znaleźć wejścia do Butelki.

Andy bez wahania udał się na lewo od seraka – potwierdził sobie jeszcze z Timem, że to tam gdzieś jest wejście do Butelki. Szedł pewnym krokiem. I nagle słyszę:

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

I widzę jak Andy wymachując ręką z czekanem znika mi z oczu. Potężne szarpnięcie i jakaś siła ciągnie mnie po śniegu. Teraz wszystko dzieje się w ciągu sekund. Przyjmując odpowiednią pozycję asekuracyjną udaje mi się zatrzymać. Tim robi to samo. Gdy już wydaje mi się, że sytuacja jest opanowana pomału zaczynam się zsuwać ku przepaści. Widzę, że już tylko 2 metry dzielą mnie od krawędzi. Zapieram się i zatrzymuję. Zakładam stanowisko z czekana. Tim podchodzi do mnie i próbuje zobaczyć co się dzieje z Andym.

Jak się okazuje Andy wszedł na nawis śnieżny, który zapadł się pod nim.

Tim nie mógł podejść blisko krawędzi nawisu. Nie był więc w stanie zobaczyć czy Andy żyje lub w jakim jest stanie. Ja momentami czułam luz na linie, któa mnie łączyłą z Andym. Dośmyślałam się, że może Andy osiągnął jakieś dno – nie wiedizałm jednak w jakim jest stanie.

Huraganowy wiatr utrudniał komunikację. Tim nawoływał Andy’ego. Gdy wiatr wiał nieco mniej wydawało nam się, że słyszymy głos Andy’ego. Trwało to kilkanaście minut. Ja zabezpieczałam stanowisko, a Tim próbował nawiązać kontakt z Andy’iem. W końcu usłyszeliśmy jakieś słowa:

– Here’s the road – zrozumiałam ja

– Cut the rope – zrozumiał Tim

No i mieliśmy problem. Co zrobić? Odcięcie liny to zerwanie ostatniej więzi między nami i Andy’m. Gdy to zrobimy Andy zostanie zdany sam na siebie. To nie łatwa decyzja, zwłaszcza gdy wiejący wiatr zagłuszający słowa Andy’ego nie daje nam pewności co dokładnie on mówi.

Tim kilka razy potwierdzał słowa Andy’iego. I w końcu przeciął linę.

Zostaliśmy na górze. Tim bardzo martwił się o swojego przyjaciela. Widziałam jak próbuje opanować emocje. Na ten moment nic nie możemy zrobić. Pozbieraliśmy sprzęt i jak najszybciej chcieliśmy zejść do Andy’ego. Tylko gdzie jest droga? Ja zejść na dół.

Obeszliśmy trójkątny serak i próbowaliśmy znaleźć przejście z jego prawej strony. Szliśmy związani liną. W dwójkę. Tim szedł pierwszy. Gdy Tim wszedł na „niepewny” teren (kilka metrów przed nami teren „urywał się”) poczułam na plecach zimny pot.

– Tim, we cannot do like this – powiedziałam stanowczo.

Andy’ego utrzymaliśmy wielkim wysiłkiem i tylko dlatego, że była nas dwójka. Teraz jesteśmy już sami. I nie ma takiej możliwości, bym sama utrzymała Tima (to  postawny mężczyzna). Gdy Tim poleci – ja go nie uratuję… Nie możemy szukać drogi metodą prób i błędów. Bo kolejny błąd to już nasz koniec. Koniec wspinania, koniec gór, koniec życia.

Ostatecznie wspólnie zdecydowaliśmy – wracamy do Obozu II. Ryzyko jest za duże.

Już wczoraj pokonywałam ten odcinek (gdy odłączyłam się od Igora). Teraz po raz drugi przyszło mi wracać do „dwójki” po nieudanej próbie dostania się do Bazy. W drodze do obozu zorientowałam się, że Tim mocno kuleje – okazało się, że w akcji ratunkowej rozwalił sobie kolano. Jak się dopiero później okaże to uniemożliwi jego dalszą działalność w górach.

Ledwo doszliśmy do Obozu II i zaczęłam gotować dla nas coś do picia, patrzymy a z dołu ktoś podchodzi do „dwójki”. Grupa osób wspinała się mozolnie przecierając ścieżkę. Super! Od podchodzących dowiedzieliśmy się, że Andy jest cały i ruszył o własnych siłach do Obozu I.

Zbieramy się szybko i schodzimy po wytyczonych śladach. Niestety jest już ok 10.00. Zagrożenie lawinowe wzrasta wraz z upływem czasu. Słońce ogrzewa niebezpieczne zbocza obsypane śniegiem. Niestety nie jesteśmy w stanie iść szybko, bo Tim ma uszkodzoną nogę i bardzo cierpi. Co kilkaset Tim przystaje by dać odpocząć uszkodzonej nodze.

Przez niebezpieczny teren idziemy dłużej niż to powinno trwać. W tym czasie z prawej, z lewej z tyłu, schodzi łącznie kilkanaście lawin. Za każdym razem słysząc huk rozglądamy się dookoła i próbujemy ocenić czy lawina nas dosięgnie. Na szczęście tym razem żadna z nich nie okazała się na tyle duża i na tyle blisko by nas ponieść. Idziemy w wielkim stresie. Najszybciej jak to w tej sytuacji jest możliwe.

Gdy w końcu dochodzimy do Obozu I czeka tam na nas Andy. Gdy nas zobaczył wyszedł nam na przeciw. Gdy do nas podchodził miał łzy w oczach. Objął mnie z całych sił i powiedział:

– Thank you for svaing my life.

Byłam w szoku. Pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji. Jeszcze byłam w szoku i chyba nie do końca byłam świadoma co tak naprawdę się wydarzyło i jak mogło się to skończyć.  Andy powiedział, że dzięki mnie żyje, bo gdyby szli tylko z Tim’em w dwójkę to prawdopodobnie nie byłoby możliwe zatrzymanie tego upadku… Gdy Andy tak serdecznie dziękował i mi udzieliły się emocje. Naprawdę niewiele brakowało.

już bezpieczni w Bazie; Tim po lewej, Andy po prawej

już bezpieczni w Bazie; Tim po lewej, Andy po prawej

Będąc w „jedynce” zadzwoniliśmy do Bazy powiadamiając o wypadku. Noga Tima bardzo spuchła. Z Bazy ruszył Artur – kirgiski przewodnik. Miał przynieść Tim’owi silne leki przeciwbólowe, tak by był w stanie przejść o własnych siłach jeszcze te kilka kilometrów.

Gdy w oczekiwaniu na Artura piliśmy herbatę w Obozie I, Andy opowiedział nam co się stało. Zapadł się pod nim nawis śnieżny. Leciał w dół bezładnie, do czasu aż razem z Timem zatrzymaliśmy upadek. Lecą Andy pobijał się. Ale był przytomny i sprawny. Wkręcił sobie śrubę śnieżną w ściankę lodowego seraka, z którego spadał. Gdy odcięliśmy mu linę, spuścił się na niej na sam dół. I dalej o własnych siłach ruszył do „jedynki”.

Po 15.00 dotarliśmy do Bazy. Ja od razu wywaliłam wszystko z plecaka by wysuszyło się na słońcu. Od razu też zaczęłam gotować.

Michał w doskonałym humorze. Widać, że już dobrze się czuje.

– Michał ja na Ciebie czekałam na górze. Dlaczego nie przyszedłeś?

– Najpierw źle się czułem, a potem mi się nie chciało. – na szczęście akurat szykował się do się do wyjścia do góry. Lepiej późno niż wcale…

Piękne popołudnie. Jak dobrze być w Bazie.

Przez Bazę Tien Shan Travel prowadzi ścieżka na Chan Tengri. Wszyscy mieszkający w Bazie Ak Sai Travel przechodzą więc koło naszych namiotów. I tak w ten oto sposób w okolicy mojego namiotu znalazł się Sirxan z Azerbejdżanu.

– Hallo Magda! – słyszę i zaraz ktoś zaczyna mnie ściskać.

Sirxana poznałam w 2011r. na Piku Pobiedy. W 2012r. zupełnie przypadkiem spotkaliśmy się w Tadżykistanie – w bazie pod Pikiem Korżeniewskiej i Pikiem Komunizma. W tym roku to ja namawiałam Sirxana by przyjechał w Tienszan. I dał się namówić!

Jak się okazało Sirxan idzie do góry by się aklimatyzować. Jego kolega (Firsan, którego też znam z ubiegłorocznych wypraw) źle się czuje i został w Bazie.

Fajnie, że Sirxan przyjechał. To silny i bardzo dobry kompan wspinaczkowy. Moc Wschodu!

Gdy wieczorem układam się do snu zauważam dziurę w podłodze mojego namiotu (nowiuśki namiot pożyczyłam na wyprawę). Dziura od spodu zalepiona była srebrną taśmą, a wewnątrz zasłonięta moim worem transportowym. Jak się już niedługo okazało, dziura, którą Michał zrobił w moim namiocie to było jedyne jego skuteczne działanie we wspólnej górskiej działalności.

 30 lipca 2013r.

z Igorem z Rosji w Bazie pod Chan Tengri

z Igorem z Rosji w Bazie pod Chan Tengri

Miał być dzień restu… Przeszłam się do Bazy i odwiedziłam namiot Igora i jego kolegów. Tak się cieszę, że ich widzę w dobrej formie. Martwiłam się o nich. Rozstaliśmy się w fatalnej pogodzie, a ich przejście z Obozu II do Obozu I było bardzo ryzykowne.

Rano upragniona toaleta. W okolicy Bazy płynie lodowcowy potok więc kąpiel była dość ekstremalna.

Od rana jestem nieco niespokojna. W „akcji ratunkowej” z Anglikami wiatr porwał mi jedną rękawicę puchową. I teraz martwię się. Nie mam rękawic na atak szczytowy. I jak tu iść na szczyt bez dobrej ochrony rąk?

Gdy Andy dowiaduje się o moim problemie, bez słowa idzie do swojego namiotu i przynosi mi swoje rękawice.

– Take it.

Jak mówi, jemu nie będą już potrzebne. Razem z Timem nie chcą zostać w górach. Wracają do Anglii. Spróbują za rok.

W ciągu dnia na telefon satelitarny grupy z Opola przychodzi do mnie SMS od Jacka. Jacek – mój ekspert pogodowy – przysłał mi aktualną prognozę. Zgodnie z tymi informacjami ma być kilka dni pogody, a potem totalne załamanie. Biję się z myślami. W końcu postanawiam ruszyć w górę na atak szczytowy. Wiem, że po ostatnim pobycie na górze nie wypoczęłam odpowiednio, ale są też aspekty przemawiające „za”:

– na górze jest Michał, więc może w końcu uda nam się połączyć i podziałać razem (tak mi się wydawało)

– plan zdobycia obu szczytów jest bardzo napięty, więc trzeba wykorzystywać każde okno pogodowe (tak mi się wydawało)

– do góry rusza trójka Polaków z Opola miałam więc nadzieję, że gdybyśmy ruszyli na szczyt to moglibyśmy podziałać razem (tak mi się wydawało)

W ciągu godziny spakowałam się (w tym pośpiechu wybiłam sobie kawałek zęba „dwójki” i odtąd będę już szczerbata). O godz 19.00 razem z trójką z Opola (Renata, Irek i Arek) ruszam do Obozu I. Na miejsce dochodzimy już po ciemku.

 31 lipca 2013r.

Gdy o 1.00 idę obudzić chłopaków w ich namiocie okazuje się, że po ciemku, sam „do jedynki” przyszedł wspomniany wcześniej „A”. Właściwie nie wiadomo o co gościowi chodzi? Zamiast być wdzięcznym swojej grupie za uratowanie mu życia, zamiast się cieszyć, że przeżył, „A” uskutecznia jakieś podchody i cichaczem podąża znowu do góry. Marzy mu się szczyt? Niestety takie przypadki brawury się zdarzają. I jeszcze rozumie, że ktoś ryzykuje swoim życiem na własny rachunek. Ale to niestety tak nie jest. To niestety zawsze jest potem odpowiedzialność towarzyszy. I teraz też tak może być, że zamiast zdobywać szczyt jego koledzy z grupy będą go po raz drugi zwozić na dół. Na szczęście tak się nie stało, ale czy stawianie kogoś w takiej sytuacji jest ok?

O 2.45 w czwórkę ruszamy w kierunku Obozu II. Po jakimś czasie dogania nas „A”. ?.

Po drodze spotykam Sirxana schodzącego już na dół. Mijając mnie przystaje na chwilę. Umawiamy się na odwiedziny gdy zejdę do Bazy. Sirxan proponuje bym spała w jego namiocie.

Do „dwójki” dochodzimy przed 8.00. Zastaliśmy tu śpiącego Michała. Ok. południa Michał ruszył w kierunku „trójki” aklimatyzować się – do Obozu III jednak nie doszedł. Późnym popołudniem wrócił na nocleg do „dwójki”.

A w międzyczasie atmosfera w Obozie II była fatalna. Jak to w polskim stylu: kłótnie, pretensje i cwaniactwo…

1 sierpnia 2013 r.

Już w nocy pogoda się załamała. Gdzie to kilkudniowe okno pogodowe? Tak to jest z tymi prognozami pogody w górach…

Właściwie taki obrót sprawy przyjęłam nawet z pewną ulgą… I tak nie miałam z kim iść na atak szczytowy. A tak przynajmniej „połączyliśmy się” z Michałem i możemy dalej działać razem. Jesteśmy zaaklimatyzowani. Możemy razem zejść do Bazy na rest i kolejne wyjście już uskutecznić razem. Bo ja tak już mam, że jakkolwiek jest i cokolwiek się wydarzyło to dla mnie najważniejszy jest Cel. Jestem w stanie odłożyć jakieś swoje pretensje/humory dla realizacji tego Celu. A moim Celem nadal jest: zdobyć Chan Tengri i Pik Pobiedy i wrócić do domu.

Michał wczoraj wspominał, że najpóźniej o 6.00 będzie chciał schodzić na dół. Zbieram się więc wcześnie rano i gotowa do drogi nasłuchuję jakiś odgłosów życia w namiocie obok. Nic nie słyszę. Wychylając się z namiotu widzę, że pogoda się pogarsza. Musimy jak najszybciej zacząć schodzić.

Już po 6.00 obudziłam Michała. Ponieważ chce jeszcze coś zjeść ustalamy, że będzie gotów za pół godziny. Wracam do swojego namiotu i czekam. Z niepokojem obserwuję, że zaczyna padać śnieg.

Po pół godzinie Michał nadal nie jest gotowy. Ustalamy, że wychodzimy za kolejne pół godziny. Wracam do namiotu i czekam. Pada coraz bardziej. Jak będziemy się tak guzdrać to zaraz zasypie nam ścieżkę.

W końcu staję na zewnątrz i czekam przed namiotem mając nadzieję, że to jakoś zmobilizuje Michała. A ten gdy jest już gotów, zanim wyszedł z namiotu mówi:

– Pada śnieg! To może nie idziemy?

– Dalej, wyłaź! – mówię stanowczo – Idziemy. Teraz jest jeszcze szansa na zejście, a potem to będziesz tu siedział uziemiony kilka dni.

Wiem co mówię, bo już to przerabiałam.

Gdy już prawie jesteśmy gotowi do drogi, odzywa się sławetny „A”, że mamy na niego poczekać bo on też schodzi na dół…

W końcu ruszamy.

Michał idzie porażająco wolno. Staram się iść nieśpiesznie, a mimo to co chwila zostawiam go w tyle. Co jakieś 100-200 metrów zatrzymuję się i czekam na niego. To zejście daje mi duuużo do myślenia. Robię jednak dobrą minę do złej gry… Gdy schodzimy snuję plany naszego wspólnego wyjścia z Bazy za kilka dni. Na głos zastanawiam się nad strategią ataku szczytowego. Próbuję podpytywać Michała jaka jest jego opinia. On jednak nie jest zbyt wylewny. Lecz nagle przemawia!

– Wiesz Magda. Mam tylko jedno marzenie.

„Nareszcie!” – myślę – wreszcie może jakaś górska energia się w nim zrodziła. Wyobrażam sobie, że powie coś w stylu „chciałbym już zdobyć ten szczyt” albo nawet „chciałbym zdobyć oba szczyty”…

– Jakie masz marzenie? – zapytuję z nadzieją w głosie

– Tak bardzo chciałbym się napić wódeczki – słyszę i mój entuzjazm opada.

– To jesteś szczęśliwym człowiekiem – mówię z ironią w głosie – bo Twoje marzenie za chwilę się spełni.

Tak to bowiem jest, że grupa opolska i Michał, który odnalazł sobie wśród nich swoje miejsce, wsławili się w Bazie przede wszystkim jednym – tym, że każdego dnia od rana piją.

Przechodząc przez Obóz I zwijamy nasz namiot i zabieramy go do Bazy.

A wieczorem, już w Bazie, Michał oświadcza mi, że zwija się z wyprawy. Grupa opolska wraca do Polski 8 sierpnia i on będzie jechał razem z nimi. Zostaję sama.

2 sierpnia 2013r.

Rano jeszcze leżąc w śpiworze zmierzyłam saturację (99 czyli tyle ile miałam w Poznaniu) i tętno (56). Jest ok.

Cały dzień restowałam. Większość dnia spędziłam w namiocie czytając. W sumie nie było innego wyjścia, bo od południa cały czas sypał śnieg, a po 16.00 zrobiło się poważnie: były pioruny i grzmoty.

3 sierpnia 2013r.

dzień restu w Bazie - za mną po lewej szczyt Chan Tengri

dzień restu w Bazie – za mną po lewej szczyt Chan Tengri

Rano wszystko dookoła w kolorach bieli.

Ale numer. Okazało się, że Przemek i Maciej spali w tej samej jamie śnieżnej w Obozie III (na 5.800m npm) co ja 6 dni wcześniej. Znaleźli tam i przynieśli ze sobą na dół Snikersa, którego tam znaleźli. Podobno domyślili się, że to mój…, bo miał polskie napisy, a ja byłam jedynym Polakiem, który tam w jamie spał. Zabwne jest nie tylko to, że baton nadal tam był, ale przede wszystkim to, że chłopacy go nie zjedli tylko znieśli na dół.

Drugi dzień restu i już mnie nosi. Coś bym porobiła, gdzieś bym poszła. Rozsadzającą mnie energię postanowiłam wyładować w kuchni. Razem z Beatą z grupy opolskiej „najęłyśmy” się go pomocy w bazowej kuchni. Zrobiłyśmy to z nudów, a traktowano nas jak jakieś wyrobnice – mistrzem w zwracaniu nam uwagi (co robimy źle, co jeszcze doszorować, a czego nie dotykać) był pracujący w bazie Polak (ten, który z góry Tienszan przyjechał z Arturem – zaginionym pod szczytem Chan Tengri). Dziwne to było – delikatnie rzecz ujmując…

Kolejny burzowy wieczór. I noc pełna śniegowych wrażeń.

4 sierpnia 2013r.

Część grupy opolskiej, ta część która przyszła tu pieszo i czas spędzała w Bazie, dziś opuszcza Bazę.

Zabrałam się z nimi kawałek. Poszłam do Bazy Ak-Sai Travel spotkać się z Sirxanem i Firsanem z Azerbejdżanu oraz z Vitaly z Kamczatki.

Baza Ak Sai Travel

Baza Ak Sai Travel

Baza Ak Sai Travel jest piękna i od razu dobrze się tam poczułam. Jak tylko tam przyszłam zaraz poczęstowano mnie herbatą. Czułam się tam mile widziana mimo, że nie jestem ich klientem. Choć mieszka tam ponad 100 osób, szybko znalazłam moich znajomych. Uzgodniliśmy plan działania na następne dni. Vitaly teraz będzie działał na Piku Pobiedy. A Sirxan i Firsan, gdy będą szli na Chan Tengri zajdą po mnie do mojego namiotu w Bazie Tien Shan Travel.

Będąc w Ak Sai Travel postanowiłam zagadnąć szefostwo Bazy o jeszcze edną delikatną kwestię. Po zdobyciu Chan Tengri nie chciałam zostać sama w Bazie Tien Shan Travel. Chciałam przenieść się do Ak Sai Travel by być bliżej Pobiedy i by działać razem z kolegami z Azerbejdżanu. Problem jednak polegał na tym, że to agencji Tien Shan zapłaciłam za pakiet. I w zasadzie nie byłam uprawiona do żadnej pomocy ze strony Ak Sai Travel.

Poszłam jednak do Dimy (szef Bazy Ak Sai Travel) i po naświetleniu mu swojej sytuacji zapytałam:

– Czy mogłabym rozbić swój namiot w okolicy Waszej Bazy

– Pewnie! Pokażę Ci miejsce na Twój namiot w naszej Bazie. Jesteś tu mile widziana – powiedział Dima.

I to jest ta zasadnicza różnica między Ak Sai Travel a Tien Shan Travel – jedni gdy tylko mogą pomagają, dla drugich wszystko jest problemem…

lodowe zbocze, które trzeba pokonać idąc z Bazy Ak Sai Travel w kierunku Chan Tengri

lodowe zbocze, które trzeba pokonać idąc z Bazy Ak Sai Travel w kierunku Chan Tengri

Z uczuciem ulgi wracałam do „swojej” Bazy. Po drodze do pokonania miałam morenę lodowcową. Jest tam jeden fragment na trasie, gdzie trzeba pokonać lodowe zbocze. Pokonanie tej przeszkody miała ułatwiać drewniana drabinka – jej prowizoryczność jednak wzbudzała większy strach, niż sama lodowa ściana…

Tim i Andy dziś odlecieli helikopterem. Mieli szczęście, bo pogoda po południu zrobiła się zupełnie „nie lotna”. Całe popołudnie silne opady śniegu.

5 sierpnia 2013r.

Noc mroźna i śnieżna.

Od rana nosi mnie by uderzyć gdzieś wyżej w góry. Chciałoby się ale nie z kim…

Ranek słoneczny, więc wyciągnęłam wszystkie rzeczy z namiotu i suszę. Po południu zachodzą do mnie Sirxan i Firsan. Gotowi by pójść w góry mówią, że mam się organizować. Czekają na mnie gdy ja w pośpiechu się pakuję. Gdy ja selekcjonuję rzeczy, Sirxan pomaga mi zwinąć namiot, a Firsan pomaga mi zanieść wór transportowy do depozytu. I nie musiałam ich wcale ich o to prosić!!! Była w szoku, bo w czasie tej wyprawy standardem dla mnie było brak jakiejkolwiek pomocy – Michał z własnej woli nawet palcem nie kiwnął. O pomoc musiałam go usłużnie prosić – a przyznam szczerze takie proszenie się nie jest w moim stylu i nie przychodzi mi łatwo…

W 20 minut byłam gotowa do wyjścia w góry. Ruszyliśmy. Na razie spokojnie przez lodowiec do Obozu I.

6 sierpnia 2013r.

Z Obozu I wychodzimy ok 3.30.

Z nami do góry wyrusza dość dużo osób. To dobrze, bo po ostatnich intensywnych opadach śniegu, droga jest zasypana i trzba mocno torować w głębokim śniegu. Tą ekstremalnie niebezpieczną trasę pokonuję już trzeci raz. Każde przejście tego odcinek to prawdziwa „rosyjska ruletka” – lawina zejdzie i złapie lub się uda.

Idą do góry pokonaliśmy olbrzymie gruzowisko lawinowe – musiała tu zejść bardzo silna lawina, bo większość kuluaru była zagruzowana. Tak dużego lawiniska w życiu nie widziałam. Gdyby w tamtym momencie ktoś tędy szedł, to nawet odnalezienie ciała nie byłoby możliwe. Pokonując lawinisko miałam świadomość, że na obu zboczach (po prawej i po lewej stronie) zalega jeszcze bardzo dużo śniegu, który musi zejść. Teraz, za godzinę, za kilka godzin. Trzeba stąd jak najszybciej się wydostać.

zasypany śniegiem namiot w Obozie II

zasypany śniegiem namiot w Obozie II

Do „dwójki” dochodzimy przed 9.00. Większość namiotów w Obozie II jest zasypana śniegiem. Nasz namiot też. W tej sytuacji zanim możemy odpocząć nieco w namiocie, przychodzi nam przez kilkadziesiąt minut popracować z łopatą. Przesypywanie śniegu to ciężka praca – zwłaszcza na dużej wysokości.

Ok 9.30 do Obozu II dochodzi słońce i wtedy robi się tu totalna plaża.

Pierwotnie plan był taki, że śpimy w „dwójce” i kolejnego dnia ruszamy do „trójki”. Jednak koncepcja ta musiała ule zmianie. W międzyczasie okazuje się, że okno pogodowe się skróciło i jeszcze tylko jutro będzie stabilna pogoda. Potem kolejne załamanie pogody i śniegi wiatry przez kilka dni. Chcąc nie chcąc, zmęczeni czy nie – trzeba kontynuować wspinaczkę jeszcze tego samego dnia. Ponieważ jednak zrobiło się niemiłosiernie gorąco (śnieg zrobił się mokry i ciężki do chodzenia) postanawiamy większość dnia przeczekać w namiocie (chowając się przed słońcem). Sirxan i Firus większość dnia przesypiają. Ja niestety nie jestem w stanie się położyć. Odpoczywałam patrząc na góry dookoła i rozmawiając z przechodzącymi ludźmi. I tak oto poznaję Borisa Korshunov’a z Moskwy- starszego Pana (78 lat) – 9-ciokrotego zdobywcę Śnieżnej Pantery (co oznacza, że na każdym z pięciu szczytów był po 9 razy!).

Ok. 14.30 zbieramy się do wyjścia. Firus, jako, że to jest jego pierwsze podejście na tą wysokość, zostaje w Obozie II. Ja i Sirxan ruszamy do góry.  Słońce już tak mocno nie świeci, ale śnieg jest mokry i nie idzie się łatwo. Przejście do „trójki” zajęło mi ok 2 godziny. „Trójka” ma specyficzne położenie i słońce zachodzi tam szybko (przesłonięte zboczem masywu Czapajewa). Szybko robi się tam zimno. Nie lubię jamy śnieżnej, a mam ze sobą namiot. Gdy Sirxan dociera do Obozu III pomaga mi rozbić namiot pod potężnym serakiem i pada jak zabity. Nie ma ochoty nic jeść. Zawija się w śpiworze i szybko zasypia. W tym momencie już wiem, że na nocny atak szczytowy będę musiała wyruszyć sama. Już po ciemku zabieram się za gotowanie. Topię śnieg na herbatę i do termosu na noc. Układając się do snu jestem poddenerwowana. Bardzo chcę już wejść na szczyt Chan Tengri, zwłaszcza skoro już się tutaj wdrapałam. Musze spróbować. Nawet jeśli mam tam iść sama.

7 sierpnia 2013r.

W nocy budziłam się chyba z 5-6 razy. Co chwila wyglądałam z namiotu i sprawdzałam pogodę. Patrzyłam też czy ktokolwiek poza mną będzie atakować szczyt. Ok 2.00 zaczęłam się już zbierać do wyjścia. Wtedy nie widziałam jeszcze żadnych światełek w Obozie. Nagotowałam sobie wody. Próbowałam coś zjeść. Ok 3.00 pojawiły się jakieś światełka w „trójce” Bardzo mnie to uciszyło. Miło mieć świadomość, że ktoś jeszcze idzie na szczyt.

Gdy w końcu ok 4.00 ruszam w ciemność. Od razu do pokonania jest ciężka wysyłkowo lodowa ściana seraka. Jest ona ubezpieczona poręczówką, ale i tak wybiera siły. Nieźle muszę się namęczyć by się nie ześlizgnąć, by nie zawisnąć na jumarze. Na szczęście mam super raki Camp – jak się przekonałam mogę na nich polegać.

Gdy wychodzę na grań uderza we mnie silny wiatr. Daleko przed sobą widzę jakieś światełka czołówek. Mijam Obóz III usytuowany na grani (dla osób podchodzących ze strony północnej). Mniej więcej w tym miejscu gubię ścieżkę – silny wiatr zasypał mi ścieżkę. Brodząc w głębokim śniegu tracę siły. Próbuję znaleźć właściwe przejście. Gdy zaczyna świtać jest mi łatwiej wyszukiwać sobie przejście omijające obszary głębokiego, nawianego śniegu.

Z wszystkich sił staram się dogonić idących przede mną ludzi. Teraz już widzę wyraźnie jak wspinają się po zboczu Chan Tengri. Idę skoncentrowana na oddechu. Mam niezłe tempo. Jest jednak poważny problem. Wiatr się wzmaga. Zdarzają się tak silne powiewy, że z trudem udaje mi się zachować równowagę. A utrata równowagi i upadek to lot długotrwały – bo idąc na ostrzu grani jest gdzie spadać po obu stronach. Poza ryzykiem strącenia z grani, silny wiatr to przede wszystkim opór, z którym cały czas trzeba walczyć. To walka, w której szanse mam zerowe. Ale nie poddaję się. Widzę przed sobą ludzi i widzę, że odległość między nami zmniejsza się. Doganiam ich.

Ok. 8.00 jestem już ok 20 metrów od idących przede mną parą. Nagle widzę, że oni zawracają i zaczynają zjeżdżać na linie na dół. Mijają mnie bez słowa. Przed sobą widzę innych ludzi więc idę dalej w kierunku szczytu. Nie mija dużo czasu a obok mnie przechodzi w dół kolejna grupka osób. Po jakiś 20 minutach schodzi kolejna osoba i niedługo potem kolejna. Z niepokojem patrzę ponad siebie: czy ktoś jeszcze poza mną wspina się na Chan Tengri? Idę dalej do góry. Droga dłuży mi się niemiłosiernie. Wiatr bardzo przeszkadza. Odbiera siły i wychładza. Gdy kolejne dwie osoby mijają mnie schodząc na dół zagaduję:

– Dlaczego schodzicie?

– Za silny wiatr. Pogoda się psuje. Wszyscy się wycofują. Tam wyżej wieje niemiłosiernie – prawdziwe piekło. Schodź razem z nami – proponują mi schodzący wspinacze

– Zastanowię się – odpowiadam, a po chwili jeszcze pytam: A na jakiej wysokości jesteśmy?

– Ok 6.300m npm – mówią i schodzą na dół nie czekając na moją decyzję

Na spokojnie wpinam się do poręczówki i rozglądam się dookoła. Pode mną jest już ok 6-7 osób, które zrezygnowały ze szczytu i wycofują się do Obozu III. Nade mną widzę kilka osób i wszyscy zjeżdżają na linach na dół. Wszyscy się wycofują. Szczyt jest już ukryty w wielkiej chmurze. W tej sytuacji odpuszczam i ja. Szkoda mi energii by wspinać się kolejną godzinę-dwie i przekonać się, że huraganowy wiatr uniemożliwia zdobycie szczytu. Skoro widać, że pogoda się załamuje i tyle osób się wycofuje to znaczy, że tam jeszcze wyżej warunki są ekstremalne. Gdybym była z partnerem – mogłabym podjąć się tej walki. Ale sama, ja dziewczyna, nie mam zamiaru w tej pogodzie iść na szczyt. Przyznam, że ta decyzja nie była dla mnie trudna do podjęcia. Żal schodzić, ale po prostu inaczej się nie da. Po prostu nie ma warunków pogodowych. Będzie jeszcze okazja spróbować.

Zaczynam zjazdy. Dopiero teraz, gdy już wiem, że nie idę na szczyt zaczynam robić zdjęcia. Jest pięknie. Widać doliny po obu stronach Chan Tengri. Wiatr wzbija tumany śniegu co jeszcze dodaje tej górze charakteru.

wszyscy wycofują się z ataku szczytowego - za silny wiatr, pogoda się psuje...

wszyscy wycofują się z ataku szczytowego – za silny wiatr, pogoda się psuje…

Gdy ok 10.00 docieram do Obozu III widzę, że Sirxan właśnie zaczyna schodzić na dół. Mimo zmęczenia i niewyspania (albo właśnie dlatego) postanawiam też iść na dół. Sirxan pomaga mi zwinąć mój namiot i tak jak stałam (w puchówkach i bez jedzenia, bez picia) od razu zaczynamy schodzić. Marsz w potwornym słońcu szybko mnie osłabia. Zawłaszcza, że jestem za ciepło ubrana. Gdy słaniając się na nogach dochodzimy do „dwójki” zarządzam przerwę / odpoczynek. Sirxan chce schodzić jak najszybciej (bo zagrożenie lawinowe pomiędzy Obozem II a Obozem I), ale ja wiem, że po prostu nie dam rady. Musze się przebrać, a przede wszystkim muszę się napić i coś zjeść. Całą energię wydatkowałam w ataku szczytowym. Czuję, że jadę na energetycznych oparach. Na szczęście wystarczyło, że się napiłam i zjadłam kalorycznego liofilizata i od razu poczułam moc.

Razem z Sirxanem dochodzę do Obozu I. Po drodze Sirxan opowiada mi o swojej żonie i dzieciach. O tym, że jest przewodnikiem po Kaukazie, ale myśli zrezygnować tego zajęcia by więcej czasu spędzać ze swoją rodziną.

W Obozie I spotykamy Borysa – chłopaka z Rosji, którego poznałam w zeszłym roku w Tadżykistanie. To już kolejna „pikowa” (od Pik) osoba. To jest fajne w himalaizmie, że to wąskie grono osób, które gdzieś tam cały czas w tych górach wysokich bywają i się spotykają.  Przechodząc przez lodowiec dzielący nas od Bazy wspominamy zeszłoroczną wyprawę.

Sirxan wyrywa się do przodu. Razem z Borysem idziemy wolniej. W końcu dochodzimy do Bazy. Ja jestem już u siebie, Borys do swojej Bazy ma jeszcze dobre 20-30 minut marszu. Siadamy razem na dużym głazie i odpoczywamy razem. Tuż obok (w odległości 10-15 metrów) biesiadują Michał i pozostała część grupy opolskiej. Jedzą i piją. Ale żadne z nich nie proponuje nam łyka wody czy herbaty. Mnie to nie dziwi, ale Borys jest w szoku. To w sumie w świecie himalaistów jest nie do pomyślenia…

Gdy Borys się oddala zabieram się do „pracy”. Idę po swój wór transportowy, który zostawiłam w depozycie. Oczywiście nie jestem w stanie tak ciężkiego bagażu sama przenieść. Chodzę więc obwieszona reklamówkami w tą i z powrotem trzy razy. Polacy patrzą na mnie z takim samym zainteresowaniem, jak potem gdy męczę się z rozstawieniem swojego namiotu… I nie chodzi tu o wyręczanie mnie, czy o to, że sobie nie daję rady (bo to nieprawda), ale o zwykłą życzliwość. Ale o czym ja w ogóle mówię…

Pozostając w tym samym klimacie…

Umęczona zejściem z gór po nieudanym ataku szczytowym, odwodniona i głodna w końcu uporałam się z postawienie mojego namiotu i przeniesieniem do niego całego mojego bagażu. W tej sytuacji postanowiłam iść na łatwiznę w pewnej kwestii. Poszłam do bazowej kuchni i poprosiłam obsługę Tien Shan Travel o wrzątek – bym mogła się napić

– A masz gaz? – zapytał mnie Sasza – szef Bazy Tien Shan Travel

– No mam – odpowiedziałam osłabiona, bo przecież nie w tym rzecz czy mam gaz czy nie

– To sobie wrzątek ugotuj – usłyszałam

I wszystko na ten temat. Jakby komuś kiedykolwiek przyszło do głowy korzystać z usług tej agencji.

8 sierpnia 2013r.

Rano bardzo się zdziwiłam. Otwieram namiot, a tam śniegu nasypało prawie do połowy. Wiedziałam, że padało całą noc, ale nie miałam pojęcia, że nagromadzi się go aż tyle.

Większość dnia spędziłam w swoim namiocie wypoczywając. Trochę poczytałam, trochę uzupełniłam wyprawowe zapiski. Czas szybko zleciał.

9 sierpnia 2013r.

To była jedna z najzimniejszych nocy na tej wyprawie. Uwielbiam mój śpiwór Pajaka – będąc zawinięta w nim po czubek głowy żadna temperatura mi nie straszna.

Dziś kolejny dzień restu.

W ciągu dnia do Bazy przyszli pieszo Niemcy (4 osoby) i ich tragarze.  Do Bazy zeszli też Igor i jego koledzy – próbowali zdobyć Pik Pobiedy, ale się nie udało.

10 sierpnia 2013r.

Poranek jak każdy inny. Zaraz po przebudzeniu się: toaleta. Potem powrót do namiotu i czekanie do godz. 8.00 aż słońce do mnie dojdzie.  Potem ośmielam się wyjść z mojego ciepłego namiotu i zaczynam gotować. Najpierw kubek kawy. Trochę czytam na leżąco. Potem znowu gotowanie i zjadam śniadanie.

W Bazie zrobiło się wyjątkowo gwarnie. Mój namiot stoi samotnie na uboczu co ma też swoje plusy: gdy chcę towarzystwa idę do Bazy, gdy pragnę ciszy idę do swojej pusteli – do swojego namiotu.

Większość dnia spędziłam na rozmowie z Igorem. Igor opowiedział mi czego mogę się spodziewać na stokach Piku Pobiedy. Oj ciężko im tam było!

Pogoda nadal fatalna. Pomału zaczyna mnie nosić. Już bym znowu poszła do góry. Ale pogoda jeszcze trzyma…

Każdego dnia szef naszej Bazy kontaktuje się przez krótkofalówkę z szefem Bazy Ak Sai Travel – Dimą. Ponieważ ciągle sypie śnieg i raczej nie uśmiecha mi się spacer do oddalonej o 40 minut bazy, poprosiłam Saszę (szef Bazy Tien Shan Travel) o przysługę. Poprosiłam by następnym razem gdy będzie rozmawiał z Dimą poprosił mojego kolegę Sirxana do „telefonu”. Chciałam porozmawiać na temat dalszych planów. Właściwie mogłąm się tego spodziewać… Moją prośbę Sasza przyjął z oburzeniem. On ma prosić o coś Dimę? Dima ma wołać mojego kolegę Sirxna? Nie ma takiej opcji.

– Jak chcesz z nimi porozmawiać to idź tam – odkrywczo proponuje mi Sasza

– Mamy XXI wiek! Po co mam iść w śnieżycy kiedy mamy telefon – nie poddawałam się, bo nie potrafiłam zrozumieć w czym jest problem.

Podobno pogoda ma się poprawić po 12-stym. Warunki pogodowe są w tym roku wyjątkowo fatalne: kilka dni opadów śniegu, a potem 2-3 dni okna pogodowego… Więcej siedzenia w Bazie niż chodzenia po górach. Nie podobają mi się takie proporcje. Wolę być cały czas w ruchu, coś rodzić, chodzić, działać.

Dziś w Bazie swoje urodziny wyprawiał jeden z „pełnopakietników” – Austriak. Impreza była na całego! Dobrze, że mój namiot stoi samotnie daleko od Bazy. Niemieckie disko nie zakłócało mojego snu. Spałam snem głębokim, gdy grubo po północy słyszę, że ktoś /coś dobiera się do mojego namiotu. Słyszę dźwięk otwieranego zamka do namiotu. Podnoszę się z karimaty. Zapalam czołówkę i co widzę? Bazowy kucharz wpycha głowę do mojego namiotu. Coś tam mówi, mam mocno wypite. Z tego całego gadania rozumiem tylko, że mam mu pomóc zmywać / sprzątać w kuchni po austriackiej imprezie. Jestem w szoku. Co też mu przyszło do głowy! Już pomijając fakt, że gościa po prostu nie trawię. Ale nawet gdybym wykrzesała z siebie odrobinę życzliwości to nie będę z nim do kuchni chodziła po nocy. Wypychając go ze swojego namiotu powiedziałam tylko:

– W noczu ja pomagać nie budu – i zamknęłam swój namiot. Poszedł sobie. Co za gościu!

11 sierpnia 2013r.

Od rana jakoś tak zimniej niż zazwyczaj. Pochmurnie, ale nie pada śnieg.

Czeka mnie kolejny dzień siedzenia w Bazie. I znowu dzień mija na czytaniu, pisaniu, rozmawianiu z „pełnopakietnikami”.

Ok południa pogoda się pogarsza.  Zaczyna padać. Igor i jego koledzy pakują się i w tej śnieżycy zaczynają trekking w dół do cywilizacji. Żal się rozstawiać. Tak mi zawsze jakoś tak smutno gdy fajni ludzie opuszczają Bazę. Tak było gdy odlatywali Andy i Tim i tak jest teraz gdy na pożegnanie machają do mnie Igor, Denis i Boria.

Według planu dziś miał przylecieć do Bazy helikopter. Miał zabrać Niemców (tych którzy przyszli do Bazy pieszo). Niestety pogoda jest totalnie nielotna i śmigła nie było.

Jest 14.00. Siedzę w moim klaustrofobicznym namiocie i czekam na jakąś przerwę w opadach tak bym mogła ugotować sobie obiad. Dziś mam w planie „Pierś kurczak z ryżem w kremowym sosie curry korma”. Tak piękna nazwa dania to oczywiście liofilizat. Musze przyznać, że te firmy Mountain House są całkiem całkiem. Smakują mi nawet wysoko w górach – choć ja akurat intensywnie je doprawiam, bo lubię kuchnię wyrazistą, pikantną.

Przez to ciągłe kiblowanie w Bazie przeczytałam już prawie wszystko co przywiozłam ze sobą z Polski. Już się martwię co ja będę robić jak już „wyczytam wszystkie literki”. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Zaczynam dawkować sobie przyjemność czytania – tak by starczyła na dłużej…

12 sierpnia 2013r.

w nocy mocno śniegiem sypnęło...

w nocy mocno śniegiem sypnęło…

Cała noc pada śnieg. Gdy budzę się rano w namiocie sama wilgoć. Wszystko oszronione i mokre.

Rano nadal pada śnieg. Ale nie taki zwyczajny śnieżek. To „śnieżna ulewa” z przeogromnymi płatkami, ciężkimi od wody. Taki mokry śnieg w szybkim tempie zasypuje mi namiot.

Ledwo się wydostaję z namioty przez zaspy śnieżne-  oczywiście było to możliwe tylko w butach ekspedycyjnych (na takiej wyprawie jeszcze nie byłam żebym po Bazie musiała chodzić w butach ekspedycyjnych).

Ok 11.30 zbieram się w sobie i idę do Bazy. To prawdziwa ekspedycja, bo muszę się przedrzeć przez śnieg po kolana. Gdy docieram do bazowego namiotu socjalnego zastaję tam nieco podłamanych Niemców. Nadal czekają na swój helikopter. Wczoraj z powodu pogody nie odlecieli, dziś raczej nie ma na to szans.

Godz 15.00 i nadal pada śnieg. Podobno jutro ma spaść trzy razy tyle śniegu co dziś! Takie mamy prognozy pogody.

Przez blisko godzinę odkopywałam swój namiot. Nie minęło jednak pół dnia i znowu muszę zabrać się do prawy.

A wieczorem niespodzianka: przestało padać  nawet słońce na chwilę się pojawiło. Poświeciło wprawdzie tylko przez godzinę ale okazało się to wystarczające by wysuszyć śpiwór i przewietrzyć namiot.

13 sierpnia 2013r.

Kurcze, wczoraj myślałam, że już gorzej być nie może. Wprawdzie Austriacy mówili, że spadnie dużo więcej śniegu, ale…

W nocy całkowicie zasypało mój namiot. Rano z trudem z niego się wydostałam. Oczywiście w środku wszystko jest mokre.

Chcąc nie chcąc musiałam się w końcu zabrać za odkopywanie namiotu – gdybym tego zaniechała to pod ciężarem śniegu namiot mógłby się połamać. Łopatę pożyczyłam od Austriaków – sama nie mam łopaty, bo jako nasz „wspólny sprzęt” ta poleciała z Michałem do Polski. Generalnie cały wspólny sprzęt, który organizował dla nas Michał zabrał on ze sobą do Polski…

Po śniadaniu zjedzonym w namiocie poszłam do Bazy. W Bazie nadal koczują Niemcy, którzy już trzeci dzień czekają na helikopter. A sytuacja robi się mało zabawna. Po pierwsze szef Bazy – Sasza oświadczył, że kończy im się gaz i jedzenie – więc nawet „pełnopakietniki” nie dostają już wrzątku do swoich termosów i racje żywnościowe też są skromniejsze. Po drugie kilku Niemcom już odleciał samolot z Biszkeku do domu. Pozostali już stracili nadzieję, że zdążą (bo musieli by wylecieć helikopterem dzisiaj).

Gdy po wizycie w Bazie wróciłam w swoje okolice, już był czas by po raz kolejny zabrać się za odkopywanie namiotu. Straszna śnieżyca… Cała przy tym machaniu łopatą przemokłam. I jak tu się teraz wysuszyć? I tak wszystko co mam w namiocie jest wilgotne: ciuchy, śpiwór, buty… Siedząc w mokrym odzieniu strasznie zmarzłam. Boję się, że przypłacę to jakąś chorobą….

Ok 15.00 przestało padać i nawet wiatr rozwiał chmury. Zrobiło się całkiem przyjemnie. Na tyle, że znowu poszłam po łopatę by trochę odkopać swój namiot. Zachęcona pogodą wykopałam też tunel / ścieżkę od mojego namiotu aż do Bazy. Zajęło mi to dużo czasu i zabrało dużo energii, ale w końcu się rozgrzałam i wysuszyłam na wietrze.

Wieczorem poszłam trochę pogadać z Niemcami i Austriakami. Generalnie wszyscy są źli. Przepadły im samoloty do domu. A poza tym nie potrafią zrozumieć, że zapłacili dużo EURo za „pełen pakiet” a teraz dozuje im się picie i jedzenie. I sytuacja byłaby nawet do zrozumienia, gdyby nie to, że w tym samym czasie obsługa Bazy chodzi po obozowisku ciągle coś jedząc lub pijąc. Wygląda więc to tak, że oszczędzają na klientach, ale sobie nic nie ujmują… Chyba nie tak to powinno być! Ale to Tien Shan Travel. Agencja, w której kliencie mają uszczęśliwiać obsługę.

Z rozmów w Bazie wynika, że jutro pogoda dużo lepsza nie będzie. Zresztą gdy kładłam się spać już znowu zaczęło padać…

14 sierpnia 2013r.

Od rana ładna pogoda. I podobno helikopter ma dziś przylecieć.

Każdego dnia prosiłam Saszę (szefa Bazy Tien Shan Travel) by gdy będzie rozmawiał z Bazą Ak Sai Travel pozwolił mi porozmawiać przez telefon z moimi znajomymi z Azerbejdżanu. Przez 4 dni nie mogłam się go o to doprosić (choć nie rozumiem w czym problem skoro rozmawiają ze sobą kilka razy dziennie). Dziś gdy po raz kolejny o to samo poprosiłam usłyszałam od Saszy, że był on w Bazie Ak Sai Travel i rozmawiał z moimi kolegami. Sirxan i Firus powiedzieli mu, że mają już dość tych gór i tej pogody i że rezygnują z dalszej akcji górskiej. Że odpuszczają… Sasza powiedział mi, że tak mu powiedzieli moi znajomi. Nie uwierzyłam w ani jedno słowo Saszy. Wprawdzie mój parter wyprawowy Michał tak właśnie zrobił – gdy odechciało mu się gór (nie wnikam w mnogość jego problemów wewnętrznych) to wziął i zwinął się do domu. Ale „moi” Azerowie to prawdziwi mężczyźni. To górscy wojownicy. I nie jest totalnie w ich stylu „rozmyślać się” i odpuszczać. Znam Sirxana więc po prostu uwierzyłam w opowieści Saszy (ani w zapewnienia Polaka pracującego w Bazie, że naprawdę mówią mi prawdę). Do dziś jest dla mnie zagadką jak można tak kogoś okłamywać, z premedytacją wprowadzać w błąd…

Oczywiście, w tym momencie już wiedziałam, że jak sama nie pójdę do Bazy Ak Sai Travel to nie porozmawiam z kolegami z Azerbejdżanu: Sirxanem i Firusem. Więc poszłam…

kierunkowskaz na Chan Tengri w Bazie Ak Sai Travel

kierunkowskaz na Chan Tengri w Bazie Ak Sai Travel

W Bazie Ak Sai Travel sami znajomi i sami życzliwe mi twarze. Długo rozmawiałam z Borysem i z Vitaly.  W końcu zaszłam też do namiotu Sirxana. Gdy powiedziałam mu co usłyszałam od Saszy, Sirxan był w szoku. Nie ma mowy, żeby odpuścili. Nadal chcą zdobyć Chan Tengri i Pik Pobiedy. Nic się nie zmieniło i wyruszają jak tylko pogoda pozwoli czyli dziś po południu. Jeśli chcę do nich dołączyć to mam być gotowa. Oczywiście, że chcę, ale mam tylko jeden „warunek”. Moja próba zdobycia szczytu Chan Tengri kilka dni temu wyraźnie unaoczniła mi, że startując z Obozu III mam małe szanse na wierzchołek. To dla mnie za daleko. Już sobie to obmyśliłam i wiem, że chciałabym spać w Obozie IV i stamtąd atakować szczyt. Namówiłam do tego samego Azerów. Umówiliśmy się więc, że dziś wyjdziemy do Obozu I, po noclegu do Obozu III i kolejna noc w Obozie IV.

Zanim wróciłam do swojej Bazy postanowiłam jeszcze porozmawiać z Dimą – szefem Bazy Ak Sai Travel. Widząc jak fatalna jest organizacja w Tien Shan Travel postanowiłam zabezpieczyć sobie wyjście awaryjne w kwestii helikoptera. Ak Sai Travel jest dużo większą i dużo lepszą agencją – tu helikopter lata częściej i jest to wszystko dużo lepiej zorganizowane. Zapytałam Dimę czy mogłabym z ich helikopterem opuścić Bazę za kilka dni. I wprawdzie za helikopter już zapłaciłam (agencji Tien Shan Travel) to jak zwykle Dima powiedział:

– Nie ma problema, Magda. – tylko żebym mu wcześniej dała znać kiedy chcę lecieć, a on się tam już z Tien Shan Travel rozliczy. I to jest to właściwe podejście do klienta….

Z uczuciem wielkie ulgi wróciłam do siebie. Od razu zaczęłam suszyć swoje rzeczy, gotować, jeść na zapas i pakować się.

z Borysem i z Vitaly, a za nami Pik Pobiedy

z Borysem i z Vitaly, a za nami Pik Pobiedy

O godz 16.00 zwarta i gotowa wypatrywałam już nadejścia kolegów. W końcu przyszli, razem z Niemcem – Hansem, którego też pamiętam z zeszłorocznego Tadżykistanu.

Od razu ruszamy przez znany mi już doskonale lodowiec prowadzący do Obozu I. Tym razem jednak droga wygląda inaczej, bo lodowiec cały zasypany jest głębokim śniegiem. Ciężko się idzie, bo trasa jeszcze słabo przetarta. Po drodze jakby więcej szczelin (i w większości są one zasypane śniegiem, niewidoczne – trzeba bardzo uważać). Po ok 2 godzinach doszliśmy na miejsce.

Hans wyciągnął swój namiot, który postawił razem z Fisusem. A my z Sirxanem w totalnej śnieżycy zaczęliśmy szukać swojego namiotu. Niestety nie było to takie proste. Wszystkie namioty, które zostały w „jedynce” zostały totalnie zasypane. A większość z tych zasypanych namiotów pod ciężarem śniegu zostało uszkodzonych (połamanych). Tak więc nawet jak udało nam się znaleźć i odkopać namiot Sirxana to okazało się, że jest on uszkodzony i spać w nim raczej będzie ciężko… Na szczęście znaleźliśmy jakiś inny wolny namiot i wpakowaliśmy się do środka.

Jak tylko schroniliśmy się wewnątrz namiotu przed śnieżycą i wiatrem to zaraz zabraliśmy się za gotowanie. Zjedliśmy coś na ciepło a potem Sirxan wujął z plecaka prawdziwy deser – puszkę z ananasem. Ależ to była uczta! Niebo w gębie. Egzotyczny owoc (nie suszony) na wysokości 4.300m npm po miesiącu niejedzenia owoców! Super. Takie właśnie chwile, małe radości są piękne.

15 sierpnia 2013r.

Spało mi się bardzo dobrze, ale niestety krótko. Pobudka ok 2.00. O godz 3.00 już wychodziliśmy z „jedynki”.

Po dłuższych opadach śniegu, które miały miejsce wiemy, że ścieżka została na pewno zasypana. Wiemy, że będziemy musieli ją na nowo wytyczyć torując w śniegu. Na szczęście nie jesteśmy sami – uzbierała nas się całkiem znaczna grupka – kilkanaście osób.

Idąc po ciemku jest ten plus, że nie widać po jakim terenie się idzie, co jest wysoko przed nami i po bokach…

Dość szybko doganiamy osoby, które idą przed nami. Idą pomału, bo jako pierwsi sondują teren, wytyczają drogę w tym nafaszerowanym szczelinami terenie. Czas na zmianę. Sirxan wysuwa się do przodu i widzę jak teraz on z dużym wysiłkiem brodzi po kolana (a czasem po uda) w śniegu.

Warunki śniegowe są fatalne i bardzo pomału przesuwamy się do przodu. Często stajemy i zastanawiamy się jak dalej iść – jak poprowadzić drogę.

Do Obozu II doszliśmy ok 8.00. „Dwójka” zmieniła się nie do poznania: wszystkie namioty, które tam zostały znalazły się pod śniegiem. Ci, którzy zostawili tu swoje namioty teraz sondując kilkami teren szukali swoich „domków”.

Ok 9.00 słońce zaczęło prażyć niemiłosiernie. Zjedliśmy coś, odpoczęliśmy i jako pierwsi ok 12.00 ruszamy do góry: Sirxan, Firus, Hans i ja. Każdy po kolei toruje w śniegu. Zmieniamy się co ok 20 metrów. Idzie się potwornie. Problemem jest już nie tylko głęboki śnieg, ale gorąco i jakość tego śniegu, który zaczyna się topić. Pokonaliśmy blisko połowę drogi do Obozu III zanim reszta ludzi ruszyła z Obozu II. Jak tylko inni nas zmienili w torowaniu mogliśmy nieco odsapnąć. Niestety im było później, tym bardziej słońce wyciskało z nas siły. W końcu na jednym z odpoczynków, po krótkiej naradzie chłopacy stwierdzili:

– Nie idziemy do Obozu IV. Jesteśmy potwornie zmęczeni.

W tym momencie się załamałam. Nocleg w „czwórce” postrzegałam jako konieczny dla mnie warunek dla zdobycia szczytu. Już wcześniejsza próba ataku szczytowego przekonała mnie, że szanse na szczyt startując z Obozu III są dla mnie bardzo małe.

Gdybym miała partnera wspinaczkowego, to moglibyśmy razem iść do „czwórki”. Niestety będąc sama nie mogłam sobie pozwolić na taki pomysł. Obóz IV to mały skrawek płaskiego terenu na ostrzu grani – miejsce bardzo eksponowane, wietrzne. Tam wszystko się może zdarzyć…

podejście do Obozu III na 5.800m npm

podejście do Obozu III na 5.800m npm

Do Obozu III dochodzimy ok godz. 17.00. Bardzo późno. Słońce już chowa się za górami. Od razu robi się zimno. Wszystkie jamy śnieżne zostały zasypane. Dużo czasu nam schodzi zanim uda nam się jakąś z nich odkopać. Ci którzy zostawili tu swoje namioty szukają ich teraz pod śniegiem. Niestety problem jest dużo większy niż to było w „dwójce”. Nikomu nie udało się odnaleźć swojego namiotu – tak jakby już ich tam w ogóle nie było. Pewien Turek przez 2 godziny nakłuwał teren w poszukiwaniu swojego namiotu. I go nie znalazł. Problemem było nie tylko to, że nie miał gdzie spać, ale też to, że w namiocie zostawił swój depozyt: jedzenie i cały sprzęt do ataku szczytowego. Wszystko to stracił.

Już po ciemku Turek przyszedł do naszej jamy śnieżnej i zapytał czy może się z nami przespać – gdziekolwiek. Opowiedział nam też o utracie swojego depozytu. I tu muszę wspomnieć o pięknej postawie Hansa z Niemiec. Hans zdobył Chan Tengri kilka lat temu. Słysząc historię Turka powiedział, że jemu nie zależy już tak bardzo na tym szczycie, bo już tam był. Natomiast wie, że Turek bardzo chce zdobyć Chan Tengri. Dlatego dał mu swój kombinezon puchowy, swoją uprząż wspinaczkową, cały sprzęt…

Wieczorem szybko zasnęłam na lodowej leżance. Ale noc była krótka…

16 sierpnia 2013r.

Nocna pobudka i ok 5.00 wyruszam na atak. Firus i Turek wyruszyli dużo wcześniej. Ja chciałam czekać na Sirxana, ale ten powiedział, że skoro jestem już gotowa to mam iść. Ruszyłam sama w ciemność. Najpierw do pokonania jest ta straszna lodowa ściana seraka. Poręczówka jest tak oblepiona lodem, że ledwo daje się ją podnieść znad śniegu. Nie mam szans wpiąć w nią jumara – pnę się do góry trzymając linę w ręce. Rakami staram się wbić w lód – na szczęście mam rewelacyjne raki – zęby ostre jak szpikulce dobrze trzymają się w lodzie.

Gdy wychodzę na grań uderza we mnie wiatr. Gdy mijam Obóz III (dla wspinaczy z północnej strony) usytuowany na grani, mija mnie dwóch Niemców. Znam ich i wiem, że są bardzo silni. Nie jestem w stanie utrzymać ich tempa. Staram się isć jednak jak najszybciej. Widzę przed sobą światełka czołówek i staram się ich dogonić. I stało się to dość nieoczekiwanie. Nagle zorientowałam się, że tuż przed sobą mam trojkę Rosjan.

– O! Idzie mi całkiem nieźle – pomyślałam, bo przecież byli dużo przede mną a jednak zdołałam ich dogonić.

Nie chciałam jednak szarżować. Uznałam, że zwolnię. Wystarczy mi jak będę utrzymywać ich tempo. Od tego momentu właściwie cały czas szłam w bliskiej odległości od tej trójki Rosjan – tak na długość jednej liny – tak by nie wisieć na tej samej poręczówce co oni.

Pomału zdobywałam wysokość. W międzyczasie zrobiło się jasno. Pogoda marzenie. Wiatr w normie. Zachmurzenie małe. Mimo, że bardzo długo idzie się po zacienionej grani (wejście od zachodu) to nie było mi zimno.

Mniej więcej od wysokości 6.200m npm podejście na szczyt ma charakter wspinaczkowy. Są fragmenty gdzie trzeba się mocno nasiłować by pokonać progi / ściany skalne. Droga jest ubezpieczona poręczówkami, ale ich stan pozostawia wiele do życzenia. Zresztą w kwestii poręczówek jest też ten problem, że obok siebie wiszą stare poręczówki z lat ubiegłych i te założone w bieżącym roku. Trzeba dużej koncentracji żeby wpiąć się w tą właściwą. Zresztą mam ważnienie, że parę razy popełniam ten błąd i idę złą drogą. Naglę orientuję się, że wiszę nad przepaścią, a do góry nie bardzo mam jak iść. Wiele razy wisiałam dosłownie na jednym zębie raków i próbując się wspiąć wbijałam się w skałę niemal paznokciami… Jestem świadoma tego, że mając bardziej zawodny sprzęt z wielu tych sytuacji mogłam nie wyjść cało. Ale moje raki firmy CAMP to cudo, któremu zawdzięczam życie – sprawdziły się w bardzo trudnych warunkach. Nawet gdy wisiałam na jednym ich raku, a przy tym wykręcałam nogę w różnych kierunkach raki nie wypięły się. Bo chyba nie muszę pisać co w takiej sytuacji oznaczało by wypięcie się raka, zgubienie go… A miała już różne raki. Bywało, że wypinały mi się one na prostej śnieżnej grani. A moje CAMPy nie wypięły się ani razu podczas całej tej wyprawy!

W drodze na szczyt, w różnych miejscach na skale zawieszone są tabliczki – upamiętniają one ludzi, którzy tu zginęli. Kilka takich tabliczek wisi w Obozie IV, który jest małym płaskim fragmentem na grani – można tu postawić 2-3 namioty – na więcej miejsca nie ma. Tutaj trójka Rosjan zrobiła sobie odpoczynek i jak klapnęłam obok nich. Gdy tak siedzieliśmy po ok. 20 minutach doszedł do nas Sirxan. Chwilę siedzieliśmy wszyscy razem. Najpierw ruszyli Rosjanie, a potem ja z Sirxanem.

Większość drogi dobrze mi się szło. Choć czasami byłam zaskoczona, że tak wolno zdobywam wysokość… Droga na szczyt jest bardzo długa – to w końcu 1.200m przewyższenia w trudnym terenie skalnym. Pokonywanie tych skalnych ścian bardzo wyciąga siły. W pewnym momencie, tuż przed śnieżnym kuluarem tracę „moich” Rosjan z oczu.

– Gdzie oni są? – zastanawiam się, bo widzę przed sobą cały śnieżny kuluar, ale ich tam nie ma…

Sirxana, który idzie za mną też nie widzę.

Gdy jestem w połowie kuluaru widzę pierwszych wpinaczy schodzących już ze szczytu. To dwaj Niemcy, którzy minęli mnie zaraz na początku, po wyjściu z „trójki”. Ich widok początkowo mnie cieszy – bo to oznacza, że szczyt jest już blisko. Tak mi się jednak tylko wydawało. Gdy Niemcy mnie mijają pytam ich:

– Byliście na szczycie? Daleko to jest?

– Tak byliśmy. Do szczytu jest jeszcze ok 3 godziny drogi.

– ?????????? – podłamałam się – a gdzie są ci Rosjanie, którzy szli przede mną?

– Jakąś godzinę drogi przed Tobą. Powinnaś zawrócić. Jest już późno – powiedzieli tylko i poszli na dół

Na ten moment w ogóle nie biorę opcji „wycofu” po uwagę. Zastanawiam się tylko jak to się stało, że Rosjanie byli tuż przede mną, a nagle w jednym momencie tak odbili, że teraz są godzinę powyżej. Jak to się stało? Czy ja nagle tak zwolniłam? Ale przecież Sirxan, który idzie za mną mnie nie wyprzedził. Więc to może to w Rosjan nagle wstąpiła jakaś nieziemska energia?

Gdy znajduję się w górnej części kuluaru śnieżnego mija mnie kolejna dwójka schodzących wspinaczy. Mówią tylko:

– Jest już późno. Zawracaj. Schodź z nami.

Nie korzystam z tej oferty, choć przyznam, że w tym momencie zaczynam już w głowie kalkulować i oceniać moją obecną sytuację. Idę jednak nadal konsekwentnie do góry – ku szczytowi.

Na wysokości 6.700m npm znajduje się najtrudniejszy technicznie moment na drodze na szczyt, powyżej teren jest łatwy. Tym bardziej mi żal, że to właśnie na tej wysokości podejmuję decyzję o rezygnacji. To właśnie tutaj spotykam schodzącego z góry Firusa z Azerbejdżanu. Firus potwierdza, że do szczytu mam jeszcze długą drogę. To niby „tylko” 300 metrów, ale na tej wysokości oznacza to 3 godziny wspinaczki. Mimo wysokości sytuację udaje mi się ocenić całkiem realnie:

– jest 15.00 a do szczytu mam 3 godziny; na wierzchołku będę więc ok 18.00, a po godz. 19.00 będzie się już pomału ściemniać

– jestem zupełnie sama, jeżeli zdecyduję się na kontynuowanie wspinaczki na szczyt to muszę być świadoma, że nie będzie tam nikogo poza mną, gdyby (co prawdopodobne) przydarzył mi się przymusowy biwak to muszę w ścianie przetrwać samotnie całą noc

– jeżeli pójdę na szczyt to schodzić będę już po ciemku; na trasie są poręczówki niestety poza „tegorocznymi” linami są tam pozostawione liny z lat poprzednich, dość trudne wydaje mi się znalezienie dobrej liny po ciemku – często stara i nowa lina różni się tylko nieznacznie kolorem; zjazd na starej linie to ryzyko długiego lotu…

– jestem bardzo zmęczona, na szczyt pewnie dojdę, ale czy będę w stanie bezpiecznie zejść biorąc pod uwagę powyższe ograniczania ?

w drodze na szczyt Chan Tengri osiągnęłam wysokość ok 6.700m npm - niestety na razie tylko tyle...

w drodze na szczyt Chan Tengri osiągnęłam wysokość ok 6.700m npm – niestety na razie tylko tyle…

Gdy zaczęłam się wycofywać byłam zrozpaczona. Bardzo trudno było mi pogodzić się z taką decyzją. Jednak już po kilku zjazdach na linie, zdałam sobie sprawę, że opadłam z sił. Wtedy zaczęłam dziękować Bogu, ze pozwolił mi zachować resztki zdrowego rozsądku i ocalił mi życie.

Słaniając się na nogach dotarłam do mojej jamy śnieżnej już w nocy. Od razu zaczęłam gotować wrzątek by coś wypić i coś zjeść. Jednak zmęczenie było tak duże, że niewiele płynu zdołałam w siebie wlać. A o jedzeniu nawet nie było mowy.

Na Chan Tengri nie kończy się świat, a na Chan Tegri mogły się skończyć moje górskie przygody…

17 sierpnia 2013r.

Wcześnie rano rozpoczynam ewakuację z Obozu III w dół. Potworne zmęczenie nadal jest odczuwalne. Idę pomału. W Obozie II biorę reszki mojego depozytu pozostawione niedaleko namiotu agencji Ak-Sai Travel. Bojąc się lawin na zejściu do Obozu I nie robię sobie żadnych odpoczynków tylko czym prędzej ruszam dalej. Słońce wychodzi i zaczyna prażyć bardzo intensywnie. Źle mi się idzie. Gdy dochodzę do „jedynki” muszę wyglądać jak zombi, bo przypadkowe osoby tam przebywające poją mnie wodą i herbatą. Czuję, że jestem odwodniona i osłabiona. W Obozie I leżę na kamieniach przez ponad dwie godziny. Dopiero po godz. 12.00 decyduję się by iść do Bazy.

Lodowiec na trasie Baza – Obóz I – Baza przechodzę po raz po raz ósmy! To niesamowite jak ten teren zmienił się w trakcie mojego pobytu w górach Tienszan. Na początku sezony przejście lodowcem było bezproblemowe. Potem potoki lodowcowe i szczeliny stały się coraz szersze. Gdy teraz przyszło mi tędy wędrować co rusz spotykają mnie jakieś niespodzianki. Kilka szczelin było niemal niemożliwych do przejścia. Na przykład szczelina szeroka na około metr; brzeg na którym stałam był niżej niż brzeg na który musiałam się dostać. Ok 3 metry poniżej, w szczelinie motywująco działał na mnie rwący potok lodowcowy – wiedziałam, że gdybym tam wpadła to już sam raczej stamtąd bym się nie wydostała. Nie mam ze sobą liny. Mam tylko jedną próbę. Skok musiał mi się udać… Takich emocji się tutaj nie spodziewałam. Potem już w Bazie spotkałam się ze zdziwieniem innych wspinaczy: jak Ty przeszłaś tą szczelinę? Sama?

Gdy dochodziłam do Bazy już tylko myślałam o moim małym czerwonym , samotnym namiocie. Marzyłam by się w końcu w nim położyć. W końcu tak się stało. Gdy tylko wsunęłam się w swój śpiworek od razu zasnęłam.

Gdy jeszcze tego samego dnia się obudziłam poszłam do Bazy zapytać o zaplanowany na jutro lot helikopterem. Już kilka dni temu zgłosiłam szefowi Bazy, że chcę tym „rejsem” wydostać się z Bazy. Już na błędach innych nauczyłam się, że nie można wydostawać się z Bazy na ostatnią chwilę, bo najczęściej kończyło się to spóźnieniem na samolot do kraju. Szef Bazy Tien Shan Travel powiedział mi, że czekamy jeszcze na jakąś dwójkę wspinaczy, którzy są w górach. Jak zejdą do Bazy (dziś lub jutro) to polecimy. Trójka Rosjan, za którymi szłam na szczyt Chan Tengri też chce lecieć tym helikopterem więc zainteresowanych lotem jest więcej osób (nie tylko ja).

18 sierpnia 2013

Zaraz po przebudzeniu wyglądam z namiotu i patrzę co robią Rosjanie, z którymi mam wylecieć z Bazy. Śpią – znaczy się helikopter na razie nie przylatuje po nas.

Czekam aż wyjdzie słońce. Wtedy dopiero zaczynam gotować wodę na śniadanie. Gdy tylko Paweł (Polak – pomocnik w Bazie) mnie widzi poza namiotem krzyczy do mnie:

– A Ty kiedy masz samolot?

– 24 sierpnia – odkrzykuję mu

– A to już Ci odleciał – woła, co mnie tak przeraziło, że od razu biegnę do Bazy zapytać co ma na myśli.

Gdy tak biegnę do Bazy widzę, że Rosjanie w dużym pośpiechu się pakują.

– Ale o co chodzi? – pytam zaskoczona

– Za chwilę będzie tu helikopter, ale weźmie tylko trójkę Rosjan, następny lot „śmigła” będzie 25 sierpnia – mówi mi Paweł

– Ale chwila. Ja muszę lecieć w takim razie teraz. Nie ma takiej opcji, żeby mi samolot do Polski uciekł!

Wiem, że z Pawłem nie ma sensu rozmawiać. Tu decyduje szef Bazy. Lecę więc do Saszy, z którym wcześniej wielokrotnie rozmawiałam na temat mojego przelotu. Dlatego też tym bardziej nie rozumiem dlaczego teraz tak to wygląda.

Na odczepnego Sasza próbował mi wmówić, że będzie jeszcze jeden lot helikopterem 20 sierpnia, ale ja już dawno przestałam wierzyć w cokolwiek z tego co mówią mi pracownicy Tien Shan Travel. Chcę lecieć teraz tak jak było umówione. Zresztą skoro definitywnie zakończyłam akcję górską nie widzę żadnego powody aby w tej okropnej Bazie Tien Shan Travel  siedzieć kolejne dni.

Nie odpuszczałam więc na odczepnego Sasza powiedział mi, że mam 10 minut, żeby stawić się w miejscu, w którym będzie za chwilę helikopter – kilkaset metrów w głąb lodowca.

– Jak zdążysz to lecisz tym helikopterem. Ja nie zdążysz to nie polecisz. – mówi mi Sasza, a nogi uginają się pode mną.

Jestem niespakowana, a mój bagaż to ok. 40 kilogramów, które nie jestem w stanie sama na raz przenieść w głąb lodowca w tak krótkim czasie. Do tej pory wszystkie starty helikoptera odbywały się z Bazy. Tym razem jednak helikopter będzie bardzo obciążony (będzie tam wielu wspinaczy z Bazy Ak-Sai Travel) i nie byłby w stanie ani wylądować, ani wystartować z „naszego” nimi lądowiska – potrzebuje więcej przestrzeni, którą ma na lodowcu. Ja to mam szczęście.

– A pomógłbyś mi w przeniesieniu części mojego bagażu na lodowiec – pytam Saszy bo już wiem na czym mój problem będzie polegał – bez pomocy nie nam szansy zdążyć.

– Ja???? Ja jestem kierownikiem tej Bazy – odpowiedział mi Sasza i zostałam sama z problemem. W Bazie pracuje pięciu facetów – zaskoczyło mnie wiec to co usłyszałam… Nie miałam jednak zamiaru odpuścić.

Ruszyłam do swojego namiotu i na oślep zaczęłam ugniatać rzeczy do plecaka i wora transportowego. W 2 minuty spakowałam się cała. Kolejne 2 minuty zwijałam namiot wciskając go w pośpiechu do reklamówki. W tym czasie Rosjanie już byli na lodowcu i szli w kierunku miejsca spotkania ze „śmigłem”.

Sasza pokrzykuje w moim kierunku, że mam jeszcze tylko 5 minut (nawet bez bagażu miała bym problem by w tym czasie dobiec na wskazane miejsce. Uratował mnie Paweł – przyszedł do mnie i zabrał mi mój wór transportowy. Ja za nim ruszyłam z plecakiem i obwieszona torbami, reklamówkami – tym wszystkim co wykorzystałam w pośpiechu jako  nośniki mojego sprzętu.

Bez pomocy Pawła na pewno bym nie zdążyła. Bo doczłapałam się na miejsce gdy helikopter już praktycznie lądował. W mgnieniu oka zapakowaliśmy się do środka (trójka Rosjan i ja) i helikopter od razu ruszył w dalszą podróż. Już siedząc w środku przez jakiś czas dochodziłam do siebie po tym nadludzkim wysiłku (bieg na wysokości 4.000m npm z pełnym obciążeniem i pod górkę). Jak dobrze, że udało mi się wydostać z tej Bazy!!

wylot z Bazy ponad lodowcem Inylczek; w kabinie pilota śmigłowca

wylot z Bazy ponad lodowcem Inylczek; w kabinie pilota śmigłowca

W środku helikoptera mnóstwo ludzi – pościskani jak sardynki. Rozpoznaję twarze ludzi, których spotykałam w górach. Ten lot zamówiony był przez agencję Ak-Sai więc zamiast lecieć do Mayda Adyr polecieliśmy do Karkary. Wylądowaliśmy na zielonej łące – takiej przyrody nie widziałam przez miesiąc.

Baza Ak-Sai Travel w Karkarze zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Piękne miejsca, a sama Baza bardzo dobrze zorganizowana. Ugoszczono nas tam herbatą i ciastkami.  Pomogli nam zorganizować transport do Karakol – w efekcie w 5 osób (trójka znanych mi już Rosjan, Julia z St. Petersburga i ja) wynajętym samochodem w dwie godziny dojechaliśmy do celu na pole kempingowe w centrum Karakol.

Nasz kamping okazał się bardzo fajnym miejscem przypominającym ogród pełen drzew owocowych. Mój namiot staną pod pełną owoców jabłonką.

W pierwszym odruchu od razu udałam się pod prysznic (ależ to luksus!). Potem zabrałam się za suszenie rzeczy i sprzętu.

Po południu cała naszą piątką poszliśmy na miejscowy bazar. Znaleźliśmy tam wagę i wszyscy po kolei się ważyliśmy. Tegoroczna wyprawa okazuje się rzeczywiście wyjątkowa: schudłam tylko 2 kilogramy.

Robimy owocowe zakupy i w pobliskim parku urządzamy sobie owocową ucztę: obajdamy się arbuzami, melonami, brzoskwiniami. Tego mi brakowało podczas pobytu w górach.

19 sierpnia 2013

Ciekawe. Bardzo źle spałam tej nocy. Przez miesiąc miałam w nocy idealną ciszę, do której się już przyzwyczaiłam. A teraz przeszkadzały mi szczekające psy, miauczące koty, przejeżdżające samochody – generalnie typowy miejski gwar.

Dzień nicnierobienia. Generalnie odpoczywam. Nic nie muszę. Jest ciepło.

20 sierpnia 2013

Dziś zrobiłam sobie dzień zwiedzania Karakol. Cały dzień w ruchu.

Moi Rosjanie w nocy wyjeżdżają już do domu – robimy więc sobie wieczorem ucztę pożegnalną. Bardzo się cieszę, że mogłam ich poznać – bardzo fani chłopacy. I co ciekawe gdy szłam za nimi blisko osiem godzin w drodze na Chan Tengri nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego zdania – tak to jest w wysokich górach, gdy człowiek jest bardzo zmęczony i ma przed sobą do zrealizowania trudny cel, na którym w danym momencie się koncentruje…

21 sierpnia 2013

w Dolinie Kwiatów

w Dolinie Kwiatów

Obok mojego namiotu, swój namiot rozbiła sympatyczna para z Francji: Sophie i Mathieu. Razem wybraliśmy się dziś do bardzo ciekawego miejsca Dżeti Ogyz. Super całodniowa wycieczka, do odległego o ok. 30 kilometrów kurortu (który dobre czasy dawno ma już za sobą). Wszystko tu rozpada się i rdzewieje. Nawet hotel, w którym w 1991r. spotkał się Jelcyn z ówczesnym prezydentem Kirgistanu Askarem Akaer. Podobno w Kurorcie „dekompresował” się też Juri Gagarin po swojej wyprawie w przestworza.

Dziś Kurort robi przygnębiające wrażenie. Nadal jednak warto tu przyjechać by pochodzić po malowniczej okolicy. My udaliśmy się na krótki trekking wgłąb gór do Doliny Kwiatów. Trasa, którą szliśmy wzdłuż rzeki momentami przypominała mi nasze tatrzańskie dolinki. I byłoby na prawdę pięknie gdyby nie… intensywny ruch samochodowy. Byliśmy jedynymi piechurami na trasie. Reszta delektowała się górami zza okien samochodów.

22 sierpnia 2013

nad Jeziorem Issyk Kul

nad Jeziorem Issyk Kul

W przewodniku przeczytałam, że niedaleko Karakol pochowany jest jeden z ciekawszych podróżników – eksplorator rosyjski: Nikolai Przewalski.W tym celu udałam się lokalnym autobusem do miejscowości Pristan Prahevalsk.

Bardzo ciekawe miejsce położone nad jeziorem Issyk-Kul. I tak minął mi ostatni dzień w Karakol. Wieczorem znajomy z Holandii odwiózł mnie mnie na dworzec autobusowy i nocnym kursem dostałam się do Biszkeku. Dość szybko dostałam się na lotnisko skąd po kilku godzinach odleciałam do Europy… Szczęśliwy powrót do domu.

Epilog

Przez miesiąc walczyłam na Chan Tengri – na Pik Pobiedy nawet nie wystartowałam (wychodząc z założenia, ze zrobię to po Chan Tengri)

Jak się czuje teraz: jestem smutna i rozczarowana. Nie tak miało być.
Mówi się, ze porażki uczą nas najwięcej. Ja rzeczywiście odebrałam podczas tej wyprawy kilka lekcji i jedna najwalniejszą – najważniejszy na wyprawie jest sprawdzony partner!

 

temat z ostatniej strony magazynu Nasze Miasto (23.09.2013r.)

I jeszcze krótkie opowieści o przebiegu wyprawy…

TVP Poznań, program „JA WSPANIAŁA”

TVK, program „Okiem Podróżnika”

telewizja ONTV, program „Be 4 fm”