wulkan Villarrica

Park Narodowy Villarrica to najstarszy prawnie chroniony obszar w Chile. Park rozciąga się od Wulkanu Villarrica aż po odległy o ok. 80 km Wulkan Lanin, który  znajduje się już na granicy czilijsko – argentyńskiej. Cały ten rozległy płaskowyż został utworzony kilkanaście tysięcy lat temu na skutek erupcji Wulkanu Quetrupillan. Jako mój cel obrałam sobie wejście na wszystkie trzy kluczowe szczyty Parku. Miałam tylko jeden problem: przejście zajmie mi 6 dni, a ja nie mam namiotu. Ten problem niczym Scarlet z „Przeminęło z wiatrem” postanowiłam zostawić sobie na później.  

 Swoją wyprawę rozpoczęłam w Pucon – nieformalnej stolicy patagońskiej Krainy Jezior. Miasteczko jest dobrą bazą wypadową dla wszelkich wędrówek, wspinaczek, spływów górskich, rajdów rowerowych. W hostelu, w którym spędzam noc zostawiam na przechowanie większość swoich rzeczy. Odbiorę je po ukończeniu mojego kilkudniowego trekkingu. Zabieram tylko to co niezbędne. Niestety dopiero po 19.00 wyruszam na drogę i jak się okazuje jest to dość niefortunna pora na rozpoczynanie górskiej wędrówki. Choć dość szybko udaje mi się złapać autostop to dowozi mnie on tylko do bramy Parku. Budka strażnika zamknięta, nie ma komu pobrać ode mnie opłaty, ale też ja nie mam od kogo zaczerpnąć informacji. W tej sytuacji postanawiam kontynuować wędrówkę mimo, że wiem iż do schroniska Refugio Villarrica (1.420 m npm), w którym zamierzam spać, jest jeszcze co najmniej 8 km wijącą się ostro pod górę żwirową drogą. Nie mam czasu do stracenia, bo niedługo zapada noc, a do celu daleko. Idę bardzo szybko choć mam ciężki plecak. Po ok. 3 kilometrach mija mnie jedyny pojazd na trasie – rowerzysta. O tej porze dnia ruch samochodowy jest zerowy więc nawet nie liczę na kolejny „uśmiech losu”. Ale jak to w życiu bywa, im mniej oczekuję tym więcej dostaję. Maszeruję energicznie i po kilku kilometrach zza zakrętu wyłania się auto terenowe z wesołą czilijską rodzinką w środku. Jadą zobaczyć piękny stożkowy kształt Wulkanu Villarrica o zachodzie słońca. A ja jak się okazało mogę zabrać się z nimi.

Regugio Villarica, w którym planowałam nocleg, okazuje się być  nieczynne. Czilijska rodzinka bardzo zmartwiona nie wie co ze mną począć.

– Wracaj z nami do Pucon – nalegają

– Co Ty tutaj zrobisz sama? Gdzie będziesz spała? – martwią się gdy mówię, że mimo wszystko zostaję tutaj na noc

Żegnamy się serdecznie i szybko kładę się na ganku samego schroniska. Osłonięta od wiatru małym murkiem i zanurzona po czubek głowy w śpiworze padam jak zabita. Nade mną niebo pełne gwiazd.

 Villarrica czyli dom duchów

 Budzę się ok. 4.30. Akurat się pakuję gdy widzę światła nadjeżdżającego z dołu samochodu. Auto mija mnie i zatrzymuje dużo powyżej Refugio.Ze środka wysypują się pierwsi wspinacze. W tym czasie zostawiam mój duży plecak w krzakach i ruszyłam w kierunku szczytu wulkanu. Już po 10 minutach dochodzę do zaparkowanego samochodu i wkrótce doganiam samą grupę, której towarzyszy dwóch przewodników – jeden na początku a drugi na końcu peletonu. Ja trzymam się jednak od nich z daleka. Boję się kłopotów. Tutaj bowiem wszystko jest tak zorganizowane by agencje turystyczne zarabiały pieniądze. Zabroniona jest samodzielna  wspinaczka na Wulkan.

Z małym plecaczkiem, w którym mam tylko termos, czekoladę,  czekan, raki i kilka ciepłych rzeczy idzie mi się rewelacyjnie i dość szybko. Jest noc ale nie potrzebuję czołówki –  księżyc fantastycznie oświetla drogę. I tak idę sobie w bezpiecznej odległości za grupą gdy nagle słyszę:

– Hola – to agencyjny przewodnik – ten, który szedł jako ostatni. Podejrzewam, że poszedł „na stronę” a teraz zaskoczył mnie od tyłu.

– Co Ty tutaj robisz? Jesteś z naszą grupą? – pyta

– Tak – odpowiadam zupełnie  zaskoczona sytuacją.

– O.k. To chodźmy ich dogonić – zagaduje sympatycznie.

Gdy dochodzimy do grupy zalewa mnie zimny pot. Wszyscy klienci tej agencji są identycznie ubrani. Mają te same kurtki, te same spodnie, buty a nawet plecaczki. Wszystko to zapewniła im agencja turystyczna. Gdy grupa zatrzymuje się na odpoczynek zaczynają się bardziej szczegółowe pytania przewodników. To jest stało się to czego się obawiałam.

– Co Ty tu robisz? Jak to możliwe, że wchodzisz sama? Czy strażnicy Parku o tym wiedzą?

Zestresowana zaczynam się tłumaczyć. Mówię, że jestem przewodnikiem górskim, że mam doświadczenie i odpowiedni sprzęt by iść na szczyt sama. Chcąc uniknąć dalszego drążenia tematu odłączam się jednak od grupy przy pierwszej możliwej sposobności.

Powyżej , nieczynnej o tej porze roku, stacji wyciągu narciarskiego, zaczyna się śnieg. Czas założyć raki i chwycić w dłoń czekan. Po zamarzniętej skorupie lodowej idzie mi się rewelacyjnie. Około godziny 8.00 jestem na szczycie Wulkanu Villarrica (2.847 m npm). Tego dnia jako pierwsza. Gdy oglądam się za siebie, grupa którą minęłam po drodze jest jeszcze daleko w dole.

W języku Indian Mapuche nazwa wulkanu oznacza „dom duchów”. Wulkan jest niezwykle aktywny i nieprzewidywalny. Z obrzeża krateru zazwyczaj widoczna jest kotłująca się wewnątrz lawa. Z wnętrza cały czas wydobywa się smuga dymu, który widoczny jest z odległości wielu kilometrów. Ostatnia z dużych erupcji miała miejsce w 1971r. Mniejsze erupcje zdarzają się często. Mieszkańcy okolicznych osad żyją w ciągłej czujności.

I to właśnie z powodu tej niezwykłej aktywności Góry, pobyt na jej szczycie okazuje się dla mnie mało przyjemy. Oczy pieką mnie od gryzącego dymu wydobywającego się z krateru. Gardło mam podrażnione od wdychania trujących gazów. Trudno mi oddychać. Dusząc się mam obawy co do swojego bezpieczeństwa – podobno na szczycie nie można zbyt długo przebywać. Siarkowe opary są tu niezwykle toksyczne.

Po naprawdę krótkim odpoczynku zaczynam zejście. Po wciąż zmrożonym śniegu idzie się szybko. Jestem już dość nisko, gdy zaczynam się natykać na kolejne komercyjne grupy. Mijam ich kilkanaście. Ten wulkan to prawdziwa maszyna do robienia pieniędzy. Każda grupa ma inne firmowe ubrania. Wspinacze wyposażeni są w hełmy oraz plastikowe buty skorupy. To dodatkowe wyposażenie, moim zdaniem, tylko utrudnia im wejście. To co naprawdę okazuje się potrzebne to raki i czekan.

 Noclegowy problem

 Po krótkim odpoczynku, śniadaniu i przepakowaniu się ok. 11.00 ruszam w trasę. Zaczynam trekking, trasą opisaną w przewodniku jako „Villarrica Travers”. To piękna mało uczęszczana trasa. Mam jednak szczęście i już na samym początku spotykam Chrisa – nauczyciela geografii z Austarlii. Początek drogi to obejście naokoło Wulkanu Villarica. Przecinaliśmy głębokie rysy w ziemi tzw. zanjon oraz zastygłe rzeki lawy spływające z Wulkanu. Piękne powulkaniczne tereny.

Gdy zaczyna padać postanawiamy rozbić namiot. Wtedy zdecydowałam się na na wyznanie:

– Chris, Ja nie mam namiotu. Znajdzie się miejsce w Twoim?

Chris jest zaskoczony i niechętny. Niestety jest jedyną osobą na szlaku – nikogo innego nie spotkaliśmy przez cały dzień.

– Jak mogłaś wybrać się na szlak górski bez namiotu ?

No właśnie. Jak? Sama zaczęłam zadawać sobie to pytanie. Wiem, że ma rację, ale nie mam namiotu i po prostu wyszłam z założenia, że jakoś to będzie.

W końcu Chris proponuje mi spanie w przedsionku swojego namiotu. Daje mi do zrozumienia, że przygarnia mnie tylko na jedną noc. Wręcz pyta wprost:

– Co zamierzasz zrobić jak jutro też będzie padało?

Cały czas pada więc chowam się pod tropikiem. I nagle słyszę głosy. Okazuje się, że to dwóch wesołych chłopaków z Izraela: Borys i Eli. Są totalnie przemoczeni. Szukają dobrego miejsca do rozstawienia namiotu. Chris przekonuje ich żeby rozbili się obok nas i pyta wprost:

– Macie miejsce w namiocie? Może Magda u Was przenocować?

I pozbył się problemu. Choć poczułam się jak worek ziemniaków to jednak ucieszyłam się z takiego obrotu sprawy. Później okazało się , że spotkanie chłopaków, przeprowadzka do nich i wspólny trekking to najlepsze co mogło mi się przytrafić.

 Górskie wędrowanie po izraelsku

 Jak się okazało moi nowi znajomi nie mają żadnego doświadczenia w kilkudniowych trekkingach. Ten fakt, dodaje im jednak tylko uroku i uczynił naszą wspólną wędrówkę niepowtarzalną.

Po pierwsze chłopaki niosą ze sobą czteroosobowy namiot. Jak sami twierdzą lubią podróżować wygodnie – dzięki temu mogli mnie przygarnąć.

Po drugie każdego ranka Eli, który w izraelskiej armii był kucharzem codziennie na śniadanie smaży nam racuchy.  Mąka, cukier, smak wanilii i woda ze źródełka. Pychota. A na kolację mamy  makaron z sosem zrobionym ze świeżych składników: pomidorów, cebuli, czosnku i tuńczyka z puszki. O czymś takim nawet nie śmiałabym marzyć na górskich wyparwach.

Po trzecie chłopaki cały czas są w doskonałych humorach.

– No problem Nigdzie się nie spieszymy. Ma być przyjemnie. – to ich dewiza. Ja mam podobne podejście do życia więc niestraszne nam deszcze, chłód czy zagubione szlaki.

Nasza wędrówka prowadzi przez niesamowite tereny. Idziemy przez pola lawy zastygłej w różnych niesamowitych kształtach. Niesamowite. Czasami lawa przypomina makaron typu spagetti. Do tego niezwykle malownicze jeziorka i piękne lasy drzew araucaria. Drzewa te osiągają dojrzałość po 500 latach, a żyją powyżej 1000 lat. Oczywiście są objęte ochroną, ale przede wszystkim są po prostu piękne.

Pod koniec drugiego dnia marszu ukazuje się nam na horyzoncie Wulkan Lanin. To cel naszej wędrówki. Odległy o kilka dni marszu.

Kolejnego dnia pogoda się załamuje. Przy chatce strażnika Parku w Chinay, w jednej trzeciej całej drogi, Chris chce się wycofać ze szlaku .Próbuje nas namówić na to samo, ale nie wykazujemy zainteresowania tym wariantem. Niestety im jesteśmy wyżej tym gorsza pogoda. Humory nam dopisują nawet gdy w deszczu i totalnej mgle dochodzimy do miejsca, z którego w dobrej pogodzie widzielibyśmy pięć wulkanów!

Niesamowite wędrujemy już trzeci dzień i jeszcze nikogo nie spotkaliśmy na szlaku. Mam wielkie szczęście, że spotkałam chłopaków z Izraela. Teraz jednak muszę się na chwilę z nimi rozstać. Chcę zdobyć Wulkan Quetrupillan.

 Quetrupillan czyli gdzie jest ten wulkan?

 W trzecim dniu naszej wędrówki po Parku Narodowym Villarrica samotnie opuszczam kamping. Jest godz. 12.00. Pogoda fatalna. Idąc w chmurach niewiele widzę. Szybko dochodzę do tablicy informującej w jakim kierunku jest Wulkanu Quetrupillan. Poza tą tablicą nie widzę nic co jest położone dalej niż 50 metrów. Gdyby nie strzałka na tablicy informacyjnej nie wiedziałabym nawet w jakim kierunku mam mojego szczytu wypatrywać. Na Wulkan nie prowadzi żaden szlak, nie ma żadnej ścieżki, żadnych śladów.

Mój duży plecak zostawiam na potężnym głazie i zaczynam kierować się na najwyższy widoczny przede mną punkt. Idę we wskazanym na tablicy kierunku mając nadzieję, że choć na chwilę coś mi się ukaże. Po około godzinie marszu na oślep chmury nade mną zaczynają się przerzedzać i wkrótce Wulkan ukazuje mi się w całej okazałości.  W dole, za mną dywan chmur jest gęsty. Martwię się, że za kilka godzin, gdy będę schodzić, nie znajdę właściwej drogi do plecaka i do szlaku. W tej sytuacji ciągle oglądam się za siebie, staram się zapamiętać charakterystyczne punkty, zostawiam za sobą ślady i robię jak najwięcej zdjęć. W razie czego. Na później.

Po dwugodzinnej wspinaczce osiągam szczyt Wulkanu Quetrupillan (2.360 m npm). To główny architekt, stwórca tego regionu. Spływająca kilka tysięcy lat temu lawa utworzyła tutejszy krajobraz.  Dziś potężny krater pokryty jest śniegiem. Z wierzchołka pięknie prezentuje się Wulkan Villarica (który już zdobyłam) oraz Wulkan Lanin (który jest moim kolejnym celem). Na szczycie nie zostaję długo. Jestem tutaj zupełnie sama i boję się, że pogoda się pogorszy i będę miała problemy ze znalezieniem drogi w dół. Poza tym chcę jak najszybciej dogonić chłopaków na głównym szlaku.

 Gdy pożegnanaia nadchodzi czas

 Ostatnie dwa dni wspólnej wędrówki mijają pod znakiem fantastycznej pogody i wspaniałych widoków. Trasa poprzez ogromne jęzory zastygłej lawy i usiana jest licznymi jeziorkami jest najciekawszym odcinkiem tego kilkudniowego trekkingu. Choć trafiamy też na niemiłą niespodziankę. Warunki na kempingu nad brzegiem Laguna Azul są przerażające. Co z tego, że okolica piękna skoro miejsce to jest totalnie zaśmiecone. Góra odpadów, pozostawionych przez quazi turystów i wszędzie powiewający papier toaletowy. Jak można tak zniesmaczyć tak malownicze miejsce? W tej sytuacji postanawiam iść dalej i rozbijamy się dopiero nad kolejnym bajkowym jeziorem Laguna Blanca. Otoczone łagodnymi wzgórzami stanowiło dla nich magiczne lustro – świat odbity w wodach Laguna Blanca ma fantastyczne kolory.

Niestety ten już nieco niżej położony odcinek naszego szlaku stanowi atrakcję również dla mniej pożądanych „atrakcji”. Po raz pierwszy pojawiają się tabanos – wielkie, natrętne i boleśnie kąsające muchy. One lubią otwarte przestrzenie i słońce. A taką właśnie pogodę mamy szczęście mieć. Na horyzoncie Wulkan Lanin jest jednak pokryty soczewkową chmurą – taką czapą, która niestety nie zwiastuje dobrej pogody na kolejne dni. Martwi mnie to, bo to właśnie na jutro planowałam rozpoczęcie wspinaczki na szczyt tej góry.

W miarę jak tracimy wysokość zmienia się roślinność. Od pustynnych, bezdrzewnych  krajobrazów przechodzimy przez lasy araucarii aż do soczyście zielonych lasów bambusowych.  Wkrótce dochodzimy do cywilizacji – najpierw do międzynarodowej drogi nr 119, a wkrótce potem do malutkiej osady Puesco. Tu spędzamy naszą ostatnią wspólną noc. I to noc z atrakcjami. Gdy gotujemy sobie kolację jest już ciemno. Dookoła naszego namiotu krążą krowy. Jedna taka staje nad naszym namiotem i głośno komunikuje:

– Muuuuuuuu.

Martwimy się jak prześpimy tę noc. Ostatecznie jednak i krowa daje za wygraną. Dzięki temu w ciszy udaje nam się przespać do 4.00 rano kiedy to musimy już zwijać namiot. Bardzo wcześnie rano stajemy przy głównej drodze w oczekiwaniu na autobus chłopaków do Pucon. Pożegnaniom nie było końca. A gdy ruszyli macham im na pożegnanie z wszystkich sił. Po wspólnym przejściu 81 kilometrów znowu zostaję sama.

 Wulkan Lanin czyli nie takie ze mną numery

 W dość skomplikowany i długotrwały sposób docieram w końcu pod ostatni z zaplanowanych do wspinaczki wulkanów. Dwa autostopy, granica państwowa czilijsko-argentyńska, a to tylko 18 kilometrów z Puesco.

Aby wspinać się na Wulkan Lanin trzeba spełnić pewne wymogi. Trzeba się zarejestrować u strażników Parku i posiadać odpowiedni sprzęt. Mam nadzieję, że formalności załatwię szybko i ruszę dalej. Nic bardziej mylnego.

Gdy wchodzę do pokoju strażników Ci popijają yerba mate i generalnie zajmują się sobą. Na odczepnego pokazują mi listę wymaganego sprzętu. W zasadzie wszystko mam. No właśnie. „Prawie” robi różnicę. Bo jak się okazuje nie mam radia. I to okazuje się to przeszkodą nie do pokonania. Pytają mnie też jakie mam doświadczenie górskie. Gdzie byłam, jakie szczyty zdobyłam. Wyglądało to tak, że zobaczyli samotną dziewczynę i szukali pretekstu by mi nie pozwolić pójść na górę.

W końcu stwierdzają stanowczo:

– Nie masz radia, nie możesz iść na szczyt. Takie są zasady Parku.

– Skoro wszyscy, którzy są na Wulkanie mają radio (bo bez radia przecież nie zostaliby wpuszczeni) to może ja dołączę się do jakiejś grupy i w razie czego skorzystam z ich radia – proponuję

– Nie my to radio teraz musimy zobaczyć – nie dawali się ułagodzić

Tym mnie wyprowadzili mnie z równowagi. Nie po to z takim trudem się tutaj dostałam, żeby teraz z powodu radia mi to uniemożliwili.

– W takim razie rezygnuję ze wspinaczki – oznajmiam.

Chyba już tylko z litości na pożegnanie proponują mi wspólne picie argentyńskiej magicznej „herbatki” – swojej yerba mate. Siedząc z nimi zauważam, że mają u siebie w biurze olbrzymią lunetę, przez którą obserwują całą drogę na szczyt. Sprawdziłam – wszystko widać było jak na dłoni, można było rozpoznać poszczególne osoby na szlaku.

– W ten sposób kontrolujemy szlak – instruuje mnie strażnik

W tym momencie zdaję sobie sprawę, że plan który sobie obmyśliłam będzie trudny do realizacji i może się dla mnie źle skończyć. Ale nie zmieniam zamiaru zgodnie z rosyjską zasadą, że kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.

Po wyjściu od strażników wchodzę w las. Przedzieram się przez gęsty, dziki las. Z dużym plecakiem okazuje się to morderczą pracą. W końcu docieram do szlaku. Mam jednak świadomość, że to nie koniec zabawy. Po wyjściu z lasu będę widoczna jak na dłoni. Strażnicy mogą zobaczyć mnie przez lunetę. Ruszam szybciej z nadzieją, że dogonię jakąś grupę i wmieszam się w tłum. Właśnie na podejściu poznaję Bernarda z Francji. Szczęśliwie docieramy do schroniska argentyńskiej armii Refugio BIM-6. Mimo, że nie mają tu wstępu cywile udaje mi się zorganizować dla nas nocleg właśnie tu. Bernard łączy się ze strażnikami na dole i mówi, że Magda z Polski tutaj jest i razem będziemy korzystać z jego radia. W odpowiedzi strażnicy grożą, że jeżeli natychmiast nie zejdę przyjdą po mnie razem z policją. No cóż, po prostu założyłam, że jednak nie będzie im się chciało. Spędzam noc z 18 chrapiącymi żołnierzami i w środku nocy wyruszamy razem z Bernardem ruszam na szczyt.

Idąc po stoku osypującego się żwiru i popiołu wulkanicznego czasami mamy problemy ze znalezieniem drogi. Szlak nie jest oznakowany. Wierzchołek wulkanu nawet w nocy wyraźnie odznacza się na tle nieba – idziemy  więc na azymut.

Po pięknym wschodzie słońca w końcu około 7.00 stajemy na ośnieżonym szczycie Wulkanu Lanin (3.776 m npm). Satysfakcja tym większa, że szczyt ten kosztował mnie bardzo dużo emocji.

Ku mojemu zaskoczeniu na szczycie Wulkanu Lanin nie ma krateru. Są za to widoki cudowne widoki dookoła. Co typowe dla wulkanów Lanin jest szczytem samotnym – nie jest otoczony przez inne wierzchołki. Jak z lotu ptaka widać, cały obszar, który przeszłam spod Wulkanu Villarrica, aż tutaj.  Liczne małe stożki wulkaniczne, błękitne wody jeziorek oraz zielone plamy lasów. Villarrica wydaje się tak blisko, choć nam przejście zajęło kilka dni.

Gdy schodzimy wiem, że to już koniec tej górskiej przygody. Prawie koniec, bo muszę jeszcze  zapuścić się w dziki las by uniknąć niemiłego spotkania z parkowymi strażnikami.

Informacje praktyczne:

DOJAZD

Samolotem z Warszawy do Santiago de Chile: ok. 4-5 tys. zł, taniej jest z Niemiec. Dalej do Pucon przejazd komfortowym autobusem ok. 16 dolarów (10 godziny jazdy). Na początek szlaku (u podnóża Wulkanu Villarrica) najlepiej dojechać taksówką ok. 12 USD, autostopem (trudno) lub pieszo 18 km ok. 5 godzin.

WYŻYWIENIE

Ceny w sklepach są podobne jak w Polsce.  Cena zestawu obiadowego w restauracji 3-8 dolarów. Chile słynie z empanadas (pierożki z kruchego ciasta nadziewane mięsem, serem, oliwkami) oraz z tłuściutkich sopaipillas (przypominające racuchy smażone na głębokim oleju, jedzone głównie na słono). Koniecznie trzeba też spróbować chilijskich wspaniałych win.

TREKKING

Opisana trasa jest ciężka z uwagi na jej długość oraz fakt, iż w całości przebiega na dużej wysokości (powyżej linii drzew). Nie ma tu schronisk i wiosek, w których można przenocować lub zaopatrzyć się w żywność. Trzeba mieć swój namiot oraz niezbędne pożywienie.

Opłata za wstęp do Parku Narodowego Villarica 2 USD/dzień.  Brak opłaty za wstęp do Parku Narodowego Wulkan Lanin. Najlepszy okres na trekking to: grudzień – luty. Na trasie istnieje możliwość bezpłatnego noclegu we własnym namiocie na wyznaczonych polach kempingowych.

Wulkan Villarica – wspinaczka z agencją koszt 27-40 USD (w zależności od serwisu) – w cenie zazwyczaj transport, przewodnik, sprzęt.

Wulkan Quetrupillan – brak standardowej oferty w agencjach turystycznych, położenie w trudno dostępnej centralnej części Parku powoduje, że wynajęcie przewodnika byłoby bardzo drogie.

Wulkan Lanin – wspinaczka z przewodnikiem to ok. 300 USD – trzeba to sobie zorganizować w miejscowości Junin de los Andes – w cenie transport, przewodnik, czasami sprzęt

ZDROWIE

Nie ma obowiązku szczepień. Zaleca się szczepienia przeciw żółtaczce typu A i B, tężcowi, polio, błonnicy. W Patagonii nie ma zagrożenia malarią.

PRZEWODNIKI

Planując trekking korzystałam z przewodnika Lonely Planet „Chile”, „Argentina” oraz „Trekking in Patagonia”. Przydatne też oraz „Argentyna”, Warszawa 2007 (Biblioteka Gazety Wyborczej. Podróże Marzeń nr 23).

KOSZT

Sam sześciodniowy trekking „Szlakiem Trzech Wulkanów”  na własną rękę to koszt od 300 zł ( w wersji minimum tj. koszt jedzenia i opłat parkowych) do 1450 zł (w wersji z agencjami turystycznymi). Oczywiście wędrówka tutaj, to jest zazwyczaj fragment większej wyprawy do Ameryki Południowej.

Chile, styczeń 2009r.

Tekst oryginalnie był opublikowany w Magazynie Turystyki Górskiej “NPM”  wrzesień 2011r.