Mount Everest

 

baner WyprawyW dniu 25 marca 2010 roku zacznie się moja wyprawa na Mount Everest. Trasa, którą podążymy jest wiernym odtworzeniem pierwszego ataku na szczyt z roku 1912. Spośród tras dostępnych na Everest jest to najdłuższe przejście Północno-Wschodnią Granią przez lodowiec Rongbuk. Trzon zespołu stanowią doświadczeni alpiniści, którzy wspólnie postawili sobie cel zdobycia najwyższą górę świata. Działamy w ramach idei „Korona Ziemi” tzn. zdobycie wszystkich najwyższych szczytów na świecie.

Celem grupy jest przypomnienie i uczczenie 30-tej rocznicy pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest naszych rodaków – Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego.

  

15.12.2009r.

 Artykuł z Echo Miasta z dnia 30 listopada 2009r.Trwają intensywne przygotowania do Wyprawy. Cały swój czas i energię zainwestowałam w ten Projekt. Priorytetem jest dla mnie zabezpieczenie sobie środków na wyprawę. Dzień zaczynam o godz. 7.00 i ruszam w trasę – spotkania, spotkania, telefony, maile…. Nie jest to łatwe zadanie. Wymaga siły, uporu, wiary i również predyspozycji związanych z profesjonalną sprzedażą. W mojej ocenie jest to najtrudniejszy etap przygotowań….

W tej sytuacji codzienne przygotowania kondycyjne są już tylko przyjemnością. Pływanie,  bieganie, jazda na rowerze – na chwilę obecną ograniczyłam się do tych aktywności.

 

27.12.2009r.

2010_01_28 Echo MiastaJest duża nadzieja na pozyskanie Sponsora, który choć w części pomoże mi dźwignąć ciężar finansowy Wyprawy!!

Rozpoczęłam współpracę z Klubem Remplus / siłownią gdzie pod okiem trenera rozpoczęłam profesjonalny trening wzmacniająco – siłowy. Trenuję codziennie 4 godziny: zestaw siłowy (z ciężarami), ćwiczenia kardio (na wzmocnienie wydolności organizmu) czyli m.in. bieżnia i spinning, rozciąganie…. Do tego specjalna dieta (i suplementy diety dostarczające witamin i aminokwasów do organizmu). Taki sportowy trening wymaga ogromnej motywacji – bo tylko Everest na horyzoncie powoduje, że codziennie „daję z siebie wszystko”. I wierzę, że to co teraz robię tu w Poznaniu (w cieplarnianych warunkach siłowni) pomoże mi tam wysoko w lodowej krainie ośmiotysięczników. Nie jest lekko!!!

 

2.02.2010r.

Tygodnik Poznaniak 15_01_2010Do wyjazdu pozostało już niewiele czasu. Cały czas przygotowuję się kondycyjnie i kompletuję sprzęt. Niestety w tym względzie zostałam zaskoczona ogromem wydatków, które mnie czekają. Myślałam, że skoro chodzę po górach wysokich od lat to będę musiała dokupić tylko lepsze buty i puchówki. Okazało się, że braki (potrzeby) są przeogromne a lista sprzętu specjalistycznego bardzo długa…. Na przykład….. Planowałam na wyprawę dokupić sobie super dobry śpiwór puchowy. To duży wydatek – ale przecież uzasadniony więc psychicznie się na to nastawiłam. Aż tu nagle z przeczytanych relacji wysokogórskich oraz za radą doświadczonych himalaistów dowiedziałam się, że śpiworów potrzebuję sztuk…… trzy!!No bo w kilku obozach  będziemy mieć swoje namioty i wszędzie tam muszą czekać na nas legowiska.

 

 

6.02.2010r.

W Remplusie mam bardzo fajnych instruktorów spinningu:

– Agata – puszcza energetyczną muzykę i na nas krzyczy co mnie osobiście bardzo motywuje do dawania z siebie więcej niż wszystko (a w szatni daje się słyszeć głosy osób, które boją się iść na spinning do Agaty bo tam krzyczą na ludzi:-))

– Maciej – oprócz wysiłku fizycznego pomaga nam szukać w spinningu oczyszczenia duchowego i wzmocnienia wewnętrznego:-)) Dziś zaproponował nam aby każdą przeszkodę zamieniać w możliwość. To bardzo mądre słowa. Bo czyż nie jest prawdą, że gdy idziemy bardziej krętą ścieżką to jest ciekawiej…

 

10.02.2010r.

No i stało się to co było do przewidzenia. Moi trenerzy powtarzali mi od początku:

– Magda, rób sobie treningi 3-4 razy w tygodniu.

No ale jak zawsze gdy mi na czymś zależy, ja poszłam po bandzie. Codziennie cztery godziny na siłowni + biegi w terenie dwa razy w tygodniu + basen. Miałam objawy uzależnienia – ciężko mi było nie pójść na trening.

Po dwóch miesiącach wycisku wczoraj nastąpił kryzys. Zaatakował znienacka ale za to skutecznie. Miałam wielki problem by pójść do Remplus’a, a gdy już tam dotarłam ograniczyłam się tylko do lajtowego pedałowania na rowerku….

Z jednej strony rozumiem, że nie da się w 4 miesiące złapać nadzwyczajnej formy, ale z drugiej strony wydaje mi się, że do wyjazdu już tak mało czasu zostało i MUSZĘ go wykorzystać maksymalnie. Właśnie takie myślenie zaowocowało kryzysem.

Natura jest jednak mądra. Bo w ten oto sposób przeszłam do następnego etapu przygotowań kondycyjnych – do etapu „mądrego, korzystnego dla mnie treningu”. Organizm ewidentnie zaczyna się tego domagać….

 

13.02.2010r.

Nawet się nie spostrzegłam gdy ilość tabletek na moim talerzu niesamowicie wzrosła. Zawsze łykałam suplementy diety, ale nigdy aż tyle.

Rodzina troszczy się o mnie i przed wyprawą dostaję w prezencie „tableteczki” na wzmocnienie zdrowia. Łykam więc:

– multiwitaminy

– rybi tran w tabletkach – Omega 3

– magnez

– na wzmocnienie włosów, skóry i paznokci

– aminokwasy (leucyna, izoteucyna, walina) – które stanowią 25% białek tworzących nasze mięśnie

A do tego Koktajl Odżywczy i Odżywkę Białkową, którą spreznetowała mi mama z nakazem spożywania tego każdego dnia….

Dodatkowo jestem na wsokokokalorycznej diecie z nadzieją, że przytyję jeszcze przez Wyprawą. Niestety na razie przy intensywnych treningach mi się to nie udaje…..

 

14.02.2010r.

Po wielu korektach usystematyzowałam mój Plan Treningowy. Obecnie realizuję go w układzie:

1. poniedziałek – Trening Siłowy w klubie

2. wtorek – Trening Siłowy w klubie

3. środa – biegi w terenie (dookoła Malty)

4. czwartek – Trening Siłowy w klubie

5. piątek – biegi w terenie (dookoła Malty)

6. sobota – spinning + Trening Siłowy w klubie

7. niedziela – basen + spinning + 1,5 godz bieg na bieżni

I tak w kółko…. Jeszcze miesiąc i dwa tygodnie do wyjazdu…Już nie mogę się doczekać – choć z drugiej strony jeszcze tyle jest organizacyjnych kwestii do dopięcia. Jeszcze tyle do załatwienia. Ciągle nie mam skompletowanego sprzętu. Największy problem jest z butami wysokogórskimi. Najlepsze dostępne na rynku są trudno dostępne w Polsce – zwłaszcza mniejszy, kobiecy rozmiar. Zaprzyjaźniony sklep Alpin pomaga mi w tym względzie. Jesteśmy dobrej myśli. Najważniejsze abym miała je ze sobą wsiadając do samolotu.

16.02.2010r.

Jest sponsor - jest Wyprawa!Tak sobie pomyślałam, że na tej stronie piszę tylko o moich przygotowaniach kondycyjnych. I wygląda na to, że tylko tym się zajmuję…. A tak przecież nie jest.

W efekcie wielotygodniowych starań (setek wysłanych maili, telefonów, spotkań) pozyskałam Sponsora mojej Wyprawy!!! Jestem szczęśliwa i wdzięczna firmie ENEA, która zdecydowała się ze mną współpracować w tym zakresie. Dzięki nim jest możliwe moje uczestnictwo w wyprawie na Mount Everest.

Oczywiście nie ma nic za darmo. W zamian za sponsorowaną kwotę podjęłam się pewnych zobowiązań. Zanim skierowałam swoją ofertę do sponsorów stworzyłam Atrakcyjny Pakiet Sponsorski – zestaw korzyści dla Sponsora. Byłam w pełni świadoma, że jestem produktem. Tak to działa. I choć (mało skromnie) uważam, że oferowany przeze mnie produkt jest atrakcyjny, to jednak niewiele firm w ogóle chciało ze mną rozmawiać. Najbardziej „przykre” było jednak to, że tak naprawdę w niewielu przedsiębiorstwach udało mi się mój projekt zaprezentować. Dostępu do osób decyzyjnych strzegą w firmach liczne recepcje i sekretariaty, które mimo wielu starań nie jest łatwo pokonać. Tam gdzie mi się to udało spotykałam się z reguły z zainteresowaniem i życzliwością.

 

17.02.2010r.

Nasza wyprawa w Himalaje ma charakter rocznicowy. W ten sposób chcemy uczcić fakt pierwszego zdobycia Mount Everest zimą. I to stało się dokładnie 30 lat temu. Dziś przypada rocznica!

17 lutego 1980r. Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi ludzie na świecie stanęli zimą na szczycie ośmiotysięcznika. Kierownikiem wyprawy był nieżyjący już Andrzej Zawada.

Wydarzenie sprzed lat było krokiem milowym w światowym himalaizmie. Polscy dokonali rzeczy uważanej do tego momentu za niemożliwą. Nikt wcześniej nie zdołał wejść na Górę Gór w środku zimy. Co więcej wydarzenie to zapoczątkowało serię wspaniałych wyczynów zimowej wspinaczki na ośmiotysięczniki. W tej dziedzinie przez lata monopolistami byli Polacy.

Do 2005r. wszystkie 7 z himalajskich ośmiotysięczników zdobytych zimą było zasługą Polaków. Nikt inny nie potrafił tego dokonać. Ten monopol przerwał Simone Moro oraz Denis Urubko.

Pierwsze wejścia zimowe na ośmiotysięczniki:

 

    Pasmo górskie Pierwsze wejście zimowe – kraj zdobywcy
1980r Mount Everest Himalaje Polska Leszek Cichy / Krzysztof Wielicki
1980r Dhaulagiri Himalaje Polska Andrzej Czok / Jerzy Kukuczka
1984r Manaslu Himalaje Polska Maciej Berbeka / Ryszard Gajewsi
1985r Czo Oju Himalaje Polska Maciej Berbeka / Maciej Pawlikowski
1986r Kanczendzonga Himalaje Polska Jerzy Kukuczka / Krzysztof Wielicki
1987r. Annapurna Himalaje Polska Jerzy Kukuczka / Artur Hajzer
1988r Lhotse Himalaje Polska Krzysztof Wielicki
2005r. Shisha Pangma Himalaje Polska / Włochy Piotr Morawski / Simone Moro
2009r. Makalu Himalaje Włochy / Kazachstan Simone Moro / Denis Urubko

 

18.02.2010r.

Bardzo dużo czytam o celu naszej Wyprawy W księgarniach jest dużo książek o Himalajach i o Tybecie. Takie wprowadzenie „duchowe” to standard przed moimi wyjazdami. Później pozwala mi to lepiej poczuć miejscowy klimat, lepiej zrozumieć mieszkających tam ludzi.

Kolejnym moim rytuałem „przedwyjazdowym” jest przegląd wszystkiego co jest dostępne w Internecie. Czytam więc relacje z wypraw na ośmiotysięczniki, przeglądam strony poświęcone górom wysokim. To kopalnia wiedzy i źródło inspiracji…

Nasza droga na Mount Everest będzie przebiegać Północno-Wschodnią Granią poprzez lodowiec Rongbuk. Podejście od strony Tybetu, na które się zdecydowaliśmy ma swoje „plusy i minusy”.

Plusy:

– opcja ta jest tańsza niż podejście od strony Nepalu

– mniejsza ilość wspinaczy (większość wypraw atakuje od strony Nepalu gdzie podejście jest prostsze technicznie)

Minusy:

– zdobycie szczytu jest trudniejsze technicznie (procentowy stosunek wejść wynosi od strony Tybetu jedynie 26%, od strony Nepalu 53%) – największe trudności są na samym końcu – pokonanie pionowej bariery na wysokości 8.700 m npm (choć ubezpieczone drabinką) sprawia olbrzymie problemy

– problemy z uzyskaniem wizy – Tybet to ciągle teren pilnie strzeżony przez Chiny – niechętnie wpuszczani są tam turyści / wspinacze; uzyskanie pozwolenia na wjazd wymaga kontaktów i dobrej znajomości tamtejszych realiów (często oznacza to łapówki)

Zdobycie Mount Everest od strony Tybetu udało się do tej pory niewielkiej liczbie Polaków.

Niezależnie od strony podejścia zdobycie Góry Gór jest bardzo trudnym przedsięwzięciem. Główną przyczyną trudności jest brak tlenu. Poza tym: załamania pogody, bardzo silne wiatry i bardzo niskie temperatury. Bardzo łatwo można się odmrozić. W kwestii umiejętności technicznych wymagane są podstawowe umiejętności wspinaczki lodowcowej / zimowej – z naciskiem na umiejętność zjazdów i używania jumara ( „małpy”) do podciągania się na poręczówkach.

 

1.03.2010r.

To już naprawdę końcowe odliczanie…. Czuję jak z każdym dniem napięcie rośnie. Wylot coraz bliżej, a spraw do załatwienia coraz więcej (jak to możliwe skoro jednak wiele spraw udaje mi się sfinalizować?)….

 

4.03.2010r.

Niestety nie wszystko jest tak jak miało być. Skład naszej wyprawy „Polish Everest Expedition 2010” mocno się skurczył. Na chwilę obecną pewne są tylko 4 osoby. Nie jedzie z nami p. Leszek Cichy…. Oczywiście to duża zmiana, ale z drugiej strony mam świadomość, że jadąc w Himalaje na ośmiotysięcznik można liczyć tylko na siebie. Jeżeli ktoś jechałby tam z założeniem, że X czy Y mu pomogą w krytycznej sytuacji to już na starcie jest zagrożony i stanowi niebezpieczeństwo dla reszty.

 

5.03.2010r.

Dość często spotykam się z pytaniem: Ale jak zimno tam będzie?

No cóż nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Pogoda jest nieprzewidywalna. Zwłaszcza w tak wysokich górach. Będzie zimno – to pewne. Czego można się tam spodziewać przybliża statystyka warunków pogodowych z ostatnich lat.

A więc….

Dotarłam do uśrednionych historycznych danych meteo w odniesieniu do dwóch „poziomów” na stokach Mount Everest

 

1. Mount Everest na wysokości 6.100 m npm (a więc nieco poniżej naszej bazy głównej tzw. ABC położonej na 6.400m npm)

Ciśnienie atmosferyczne: 495 hPa

Średnia prędkość wiatru w okresie maj-czerwiec: 6 m/s

Śr. Temp. w ciągu dnia maj-czerwiec: – 8 stopni C (bez wiatru)

 

2. Mount Everest na wysokości 8.750 m npm (blisko szczytu – na wysokości największych trudności technicznych na trasie)

Ciśnienie atmosferyczne: 346 hPa

Dni w ciągu miesiąca z huraganowymi wiatrami w okresie maj-czerwiec: ok. 10%

Średnia prędkość wiatru w okresie maj-czerwiec: 15 m/s

Śr. Temp. w ciągu dnia maj-czerwiec: – 25 stopni C (bez wiatru)

Generalnie jest tak, że od obozu bazowego temperatura spada wraz z wysokością: o 1 stopień C co 150 m wysokości.

Zimą wiatry na Mount Everest dochodzą do 78 m/s. Wystarczy dodać, że huraganowy wiatr o znacznie mniejszej sile np. 32 m/s praktycznie uniemożliwia zdobycie szczytu – a takie warunki są normą w styczniu i lutym.

Sześć okresów pogodowych na Mount Everest:

Lato bardzo mokro (monsun) 7 czerwca – 30 września
Okno pogodowe jesienne sucho, ciepło, bezwietrznie 1-20 października
Jesień bardzo wietrznie, zimno, bardzo sucho, ciemno 20 październik – 30 listopad
Zima bardzo wietrznie, bardzo zimno, sucho, ciemno 1 grudnia – 28 lutego
Wiosna wietrznie, zimno, sucho 1 marzec – 20 maj
Okno pogodowe wiosenne sucho, ciepło, bezwietrznie 20 maj – 6 czerwca

 

15.03.2010r.

W ostateczności zawsze mogę dokupić brakujące rzeczy / sprzęt w Kathmandu. Tam jest kilkadziesiąt specjalistycznych, górskich sklepów sprzedających najlepsze światowe marki. Ale to jest moja opcja awaryjna. Bo prawda jest taka, że polskie produkty są bardzo dobrej jakości. Z czystym sumieniem mogę polecić produkty puchowe i plecaki PAJAKA, które przetestowałam na wielu moich wyprawach i nigdy się nie zawiodłam.

 

16.03.2010r.

Aklimatyzacja – to długotrwały i czasami bolesny proces. Wraz z wysokością tlenu jest coraz mniej i trzeba dać sobie czasu by móc wspinać sie coraz wyżej.

Jest wiele strategii na temat jak zdobywać wysokie szczyty, ale dla większości z nas jest tylko jedna możliwość – wchodzić wysoko, nocować nisko, dużo pić i cały czas obserwować reakcję swojego organizmu… Poniżej przykład Planu Aklimatyzacji – jednak w rzeczywistości trudno coś planować. Bieżące działania trzeba dostosowywać do sytuacji: tego jak się będziemy czuli i pogody.

No właśnie – pogoda. Pisałam o tym już wcześniej. Ona odgrywa kluczowe znaczenie i to ona zadecyduje w dużej mierze czy i kiedy zdobędziemy Everest!

 

19.03.2010r.

Etap gromadzenia sprzętu ciągle trwa. Zamówiona przez internet odzież i akcesoria napływają paczkami każdego dnia.

25.03.2010r.

Dzień rozpoczęcia wyprawy. Wyjazd pociągiem do Warszawy a dalej już samolotem do Brukseli – Dehli – Kathmandu.

Pakując się do wyjazdu do końca nie byłam pewna czyzmieszczę się do 100-litrowego wora transportowego i mojego ulubionego plecaka, który zjeździł już ze mną pół świata. Udało sie.Choć gorzej było z przetransportowaniem ekwipunku do pociągu.

Jestem już w Warszawie. Czeka nas krótka noc – wylot o 7.00 rano.

Więc jednak… Nadszedł ten czas. Czas by zmierzyć się z tym co nieosiągalne.

W tym momencie chcę też podziękować wszystkim tym, dzięki którym stało się to możliwe.

„….Tak już jest w życiu, że kiedy człowiek bardzo czegoś pragnie i długo na to czeka, to wyobraża sobie, że jak osiągnie swój cel – cały świat przewróci się do góry nogami. Kiedy w końcu ten moment nadchodzi, okazuje się, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, a radość nie jest znów taka ogromna. W marzeniach finał jest dużo istotniejszy. Dopiero kiedy go osiągniemy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest aby mieć cel niż żeby go osiągnąć”

Leszek Cichy

 

27.03.2010r.

Po dwóch dniach wyczerpującej podróży wreszcie dotarliśmy do Kathmandu – stolicy Nepalu.

Przetransportowaliśmy się do hotelu w turystycznej dzielnicy Thamel, gdzie od razu zderzyliśmy się z nepalska rzeczywistością. Nie ma prądu w związku z tym w moim pokoju jest ciemno jak w grobowcu. Mam wprawdzie okno, ale po drugiej jego stronie jest ściana sąsiedniego budynku. Dostałam świeczkę – w odpowiedzi poprosiłam o inny pokój.

Po południu spotkalismy sie z reprezentanetm naszej agencji – omówilismy plan działań na najblisze dni.

Na kolacje poszliśmy po bandzie rzucajac sie od razu na głęboka wodę pysznej hinduskiej kuchni. Zakończyłam ucztę bananowym lassi – było to duże ryzyko, ale widac mój wprawiony w boju żołądek przyjmie już wszystko (i żadne egzotyczne bakterie mu nie straszne)

 

28.03.2010r.

Głównym zadaniem dnia był odbiór cargo czyli sprzętu wysłanego przez nas z Polski. Na lotnisko pojechałam razem ze Zbyszkiem. Reprezentant agencji powiedział nam, ze odebrać cargo można na dwa sposoby: zgodnie z regułą prawa lub “po nepalsku”. Różnica jest taka, ze zrobienie tego legalnie to 3-4 dni krążenia dokumentow po nepalskich urzedach i opłata 65% wartości przesyłki. Wybór był oczywisty. Odwiedziliśmy kilka pokoji – w każdym z nich dostaliśmy jakąś pieczątkę lub dokument. Za każdym razem my też jednak coś musieliśmy zostawić….. W efekcie tej pielgrzymki po 3 godzinach cargo wylądowało w naszym hotelu. Tak tu się życie kręci – jak w Polsce kilkadziesiąt lat temu – na szczęście, że zwykli ludzie są tu myślący i operatywni.

Po południu pojechalismy do siedziby agencji. Juz sama podróż byla ekscytujaca – przewieziono nas na motorach czyli tak jak wiekszość mieszkanców Kathmandu sie przemieszcza. Wiatr we włosach i tak dalej…. Zrobiliśmy przeglad sprzętu, który bedziemy brać od agencji czyli m.in. regulatory i maski do tlenu.

W końcu jesteśmy w Nepalu – u stop najwyższych gór świata!!! Czuję się jak zawodnik w bloku startowym.

 

29.03.2010r.

W oczekiwaniu na Ganesha – właściciela naszej agencji rozpoczęliśmy zwiedzanie okolicy. Z samego rana ruszyliśmy do jednej z najważniejszej świątyń hinduskich na subkontynencie – Pashupatinath. Kiedyś ten kompleks był położony poza Kathmandu, ale skoro stolica się rozrasta – wchłonęła okoliczne osady.

Pashupatinath zachwyca swoją naturalnością. To co widzieliśmy to nie spektakl dla turystów. A ponieważ sprawy dotyczyły bardzo delikatnej sprawy (śmierci) trzeba było wykazać się empatią i zrozumieniem sytuacji. Byliśmy świadkami kilku pogrzebów – stosy z ciałami płonęły nad świętą rzeką Bagmati. Atmosfera miejsca była przepełniona religijnością – i tylko małpy kradnące bukiety ofiarne dla zmarłych zdawały się niczym nie przejmować.

Małpy w tym miejscu mają swój raj – widzieliśmy jak te sympatyczne zwierzaki z dużą agresją zaatakowały dorosłego Hindusa. A ten przestraszony wyrzucił z rąk reklamówkę z pamiątkami i słodyczami i uciekł w popłochu. Taki duży i taki płochliwy….

 

Zasmakowaliśmy niesamowitego klimatu Nepalu i od razu pojechaliśmy na przeciwległy kraniec Kathmandu zobaczyć największą stupę w tym kraju – Swayambhunath. Położona na szczycie zalesionego wzgórza świątynia ma ponad 2,5 tysiąca lat. Dochodzi się do niej ponad 800 schodkami. Dobry trening przed atakiem w góry. Trzeba trzymać się w formie.

 

Wieczorem – zakupy. Kupiliśmy kartusze z gazem, szable śnieżne i łopaty. Będą niezbędne w górach.

 

30.03.2010r.

Z samego rana podjechaliśmy do dawnej stolicy Nepalu – Bhaktapur. Drogi w Nepalu mają fatalne. Dziura na dziurze i wszystko się kurzy – już nie dziwi mnie, że dużo mieszkańców Kathmandu chodzi z maseczkami na twarzy.

Bhaktapur zostało bardzo zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1934r. Wiele starych budowli zostało zrównanych z ziemią. A mimo to centrum miasteczka poraża – niesamowite, stare domy z cudownie zdobionymi okiennicami. Jakby się cofnąć w czasie o 500 lat (gdyby nie wszechobecne motorki, które jeżdżą wszędzie). A na głównym placu miasta Plac Durbar świątynie różnych kształtów i religii oraz były pałac królewski. Dla mnie, jako fotografa to istny raj – bardzo wdzięcznym obiektem były liczne rzeźby demonów i bóstw – niektóre mają ufryzowane grzywy, inne zawadiacko zakręcone ogonki, a jeszcze inne groźnie szczerzą kły.

W trakcie włóczenia się po Bhaktapur Zbyszek spotkał chłopaka, który kiedyś oprowadzał go po tym mieście. Suresh zaprosił nas do siebie do domu na obiad. Byliśmy więc w nepalskim domu, gdzie jego żona na naszych oczach przygotowała nam dal bath czyli ryż z soczewicą. Suresh z żoną gotował, dzieci z ciekawością się nam przyglądały, a my przekonaliśmy się jak skromnie przeciętni Nepalczycy muszą żyć.

W trakcie pysznego obiadu zapijanego winem ryżowym w mieszkaniu zgasło nam światło, a na zewnątrz rozpętała się burza (pioruny i grzmoty były). Na koniec zostaliśmy jeszcze obdarowani przez gospodynię domu nepalskim rękodziełem – chłopacy dostali nepalski czepki, a ja wyhaftowaną torebkę.

Wieczorem ciąg dalszy zakupów – kupiliśmy jedzenie na pobyt ponad bazą wysunietą.

31.03.2010r.

Z niecierpliwością czekamy na Ganesha – właściciela naszej agencji. Już bardzo ciągnie nas w góry – już chcemy ruszyć i zdobywać szczyty.

Niestety Ganesh umówił się z nami na jutro – więc dopiero jutro omówimy plan dalszych działań.

A w między czasie pojechaliśmy do dawnej stolicy królestwa – Patan. Centrum miasta zachowało się w niezmienionym, średniowiecznym stanie. Ja mogłam wałęsać się tutejszymi ciasnymi uliczkami godzinami. I tak też zrobiłam. Chłopacy już po godzinie wrócili do Kathmandu do hotelu. Ale czas też pożytecznie spędzili – u fryzjera. W ramach usługi nepalskiego fryzjera jest coś więcej niż tylko strzyżenie i golenie – główną atrakcją jest tu kremowanie i masaż twarzy. Niestety nie było dane mi tego doświadczyć.

Ja w tym czasie zeszłam cały Patan od północnego do południowego krańca – oznaczonego tutaj przez stupy z III w p.n.e. (domniemuje się, że postawił je legendarny indyjski Aśoka). Spędzałam czas wałęsając się, obserwując ludzi, uśmiechając się do dzieci i robiąc dużo zdjęć.

Do Kathmandu wróciłam gdy robiło się już ciemno – tym bardziej, że znowu zbierało się na burzę. I dobrze, że się ewakuowałam, bo dziś znowu lunęło. Uciekłam przed burzą w ostatniej chwili.

 

1.04.2010r.

A my ciągle jesteśmy w Kathmandu. Czekamy na otwarcie granicy z Tybetem. Nie żebym się nudziła – bardzo ciekawie spędzam czas – ale nie po to tu teraz jesteśmy. Teraz najważniejsza jest Góra.

Rano spotkaliśmy się z Ganesh’em – szefem agencji Monte Rosa, która organizuje dla nas ekspedycję. Poznaliśmy też naszego Szerpę – Dawa.

Przekazano nam bardzo dobrą i oczekiwaną przez nas wiadomość – pojutrze o 5.00 wyjazd w góry. Nareszcie!!! Przejazd jeepami na stronę Tybetu i potem do Bazy Głównej zajmie nam 6 dni (już po drodze stopniowo będziemy zdobywać wysokość).

Po usłyszeniu tej nowiny już z zupełnie innym nastawieniem wyruszyliśmy zwiedzać okolicę – tym razem pojechaliśmy zobaczyć największą stupę w Nepalu – Boudhanath. Jest to też centrum Tybetańczyków w Nepalu. Tutaj mogą spokojnie wyznawać swoją religię i tradycje. Obeszliśmy stupę dookoła – wszędzie pełno mnichów buddyjskich ubranych w czerwone kubraczki. Pięknie się prezentują. I jak tak usiadłam sobie z boku i ich obserwowałam to zrobiło mi się smutno. Musieli uciekać ze swojego kraju….

Chłopacy szybko zwinęli się taksówką do hotelu, a ja włóczyłam się po okolicy jeszcze do wieczora. Zajrzałam do każdej dziury, weszłam do każdej świątyńki i przekonałam się po raz kolejny, że to co nie turystyczne, co mało znane jest najciekawsze.

Zupełnie przypadkowo zaszłam do buddyjskiego klasztoru – trwały tam akurat przygotowania do „puji” – ich mszy. Młody mnich nawoływał uderzając w duży bęben. Na ten dźwięk zeszli się mnisi z okolicy. I zaczęło się….. To było niesamowite słuchać ich śpiewów (przy akompaniamencie trąb i bębnów oraz dzwonków i grzechotek). Ja byłam zachwycona i przez przeszło godzinę siedziałam sobie z nimi w środku i po prostu patrzyłam. A najfajniejsze było to, że byłam jedyną „inną” osobą. Żaden turysta tutaj nie trafia…

Ciekawa jestem jak będzie w Tybecie. Czy będzie nam dane obserwować tam takie magiczne momenty.

Wieczorem poszliśmy jeszcze kupić szable śnieżne i jedzenie dla Szerpy (trzeba go dobrze karmić, bo jak on będzie szczęśliwy to i nam będzie lepiej).

2.04.2010r.

Ostatni dzień przed wyjazdem w góry. Zrobiłam sobie spacer po centrum Kathmandu, gdzie główną atrakcją są świątynie zgromadzone na Placu Durbar.

Osobiście mam już dość tego hałaśliwego i nachalnego miasta. Nepalczycy są bardzo uprzejmi i otwarci, ale niestety też biedni i to rodzi określone konsekwencje. Co chwilę ktoś chce mi coś sprzedać, być moim przewodnikiem lub po prostu porozmawiać. Po odprawieniu dziesięciu „chętnych przewodników” nie miałam już sił z nimi rozmawiać. Trochę już jeździłam po świecie, ale powiem szczerze, że jeszcze nie spotkałam się z tak męczącą determinacją.

Kolejnym „problemem” w Kahmandu jest ruch uliczny. Uliczki są wąskie, wszędzie jest dużo ludzi, a na to nakłada się jeszcze brak chodników i masa, masa motorków i samochodów. Pojazdy jeżdżą bardzo szybko i obtrąbują pieszych oczekując, że oni zejdą im z drogi. A że tak nie zawsze się dzieje w mieście jest nieustanny hałas wyjących klaksonów. Na dłuższą metę ciężko w tym hałasie wytrzymać.

Tęsknię już za spokojem, przyrodą i brakiem tłumów. Dobrze, że już jutro wyjeżdżamy.

 

Wieczorem zapakowaliśmy do beczek i naszych worów transportowych caly sprzęt łącznie z tlenem. Wyszło tego łacznie 230 kg. Do plecaka zapakowałam tylko to co będzie potrzebne w ciągu 6 dni naszej podróży.

Ostatni prysznic w cywilizowanych warunkach. Ostania noc w wygodnym łóżku. Witaj przygodo!!

 

3.04.2010r.

O 4.30 pobudka. Sprzęt już czeka załadowany na jeepach. Spotykamy się przy recepcji: nasza Polish Everest Expedition, Qobin z Malezji (który zdobył już Everest od strony Nepalu – teraz próbuje z tybetańskiej strony) oraz Luigi z Włoch (próbuje wejść na Everest już czwarty raz – to się nazywa upór).

Najpierw 5 godzin podróży do granicy. I tu wielka niewiadoma – ile czasu zajmie nam przekroczenie granicy. Teraz do Tybetu ruszyli wszyscy na raz – wszystkie agencje startują w zbliżonym czasie. A z tego co słyszymy Chińczycy drobiazgowo sprawdzają wszystkie dokumenty i sprzęt. Od granicy do Zangmu, gdzie nocujemy jest już blisko.

Zangmu jest położone na wysokości 2.300 m npm a więc pniemy się pomału w górę (Kathmandu to 1.400 m npm).

4.04.2010r.

Dziś Wielkanoc. Nasze rodziny w tym roku Świętują bez nas. Na pewno o nas myślą i my też myślami jesteśmy z nimi.

Na miarę naszych możliwości zrobiliśmy sobie wspólne śniadanie wielkanocne. Były jajka, polska kiełbasa i czekoladowe jajeczka oraz kurczaczki jako ozdoba. Wszystko to dostaliśmy od Pawła, który specjalnie przyjechał na lotnisko w Warszawie by nam to wręczyć. Śniadanie zjedliśmy w międzynarodowym i multireligijnym towarzystwie (oczywiście wszystko im wytłumaczyliśmy): Quobin z Malezji jest muzułmaninem, trzech naszych Nepalczyków to buddyści, nasz kucharz Nepalczyk to hindus i Luigi z Włoch to jak i my chrześcijanin.

Droga do Nyalam położonego na wysokości 3.700 m npm zajęła nam tylko godzinę. Jechaliśmy nowo zbudowaną przez Chińczyków asfaltową drogą poprowadzoną pięknym kanionem wyrzeźbionym przez rzeką w skalistym masywie górskim.

Szybkie zdobywanie wysokości jest niebezpieczne.

Ja z Sherpa Dawa poszłam na dominujące nad Nyalam wzgórze, z którego rozciąga się piękny widok na Shisha Pangma. To pierwszy ośmiotysięcznik na naszym horyzoncie.

W Nyalam – dziurze, w której zupełnie nie ma co robić, a nasz hotel to zimna nora – spędzimy dwie noce. Prawdę mówiąc już wolałabym te dwie noce spędzić w namiocie (i pewnie by mi było cieplej niż w hotelowym pokoju). Trzeba się hartować! Trzeba twardym być!

5.04.2010r.

Noc był ciężka. Zimno. Wyprana wczoraj bielizna zmarzła w dość dziwnym kształcie na sznurku do suszenia.

Mój pokój jest blisko toalety (tzn. dziury w podłodze). Słyszałam każdy dźwięk stamtąd dochodzący. A działo się naprawdę dużo. Chiński jedzenie nie służy nam Europejczykom.

Nyalam bardzo się zmieniło odkąd Chińczycy zbudowali im asfaltową drogę. W ciągu kilku ostatnich lat tybetańska osada zamieniła się w betonowe miasto – doskonale widać to z góry. Beton na betonie. Zabetonowali nawet koryto górskiego potoku.

Jednak o tym, że jest to wyjątkowe miejsce przekonują ośnieżone górskie szczyty ponad nami, yaki włóczące się razem z psami po jedynej tu ulicy oraz przepięknie ubrani Tybetańczycy (zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą w uszach szmaragdowe kolczyki, a na głowie mają zaplecione kolorowe nitki w warkoczyki).

Poszliśmy się przejść na kolejne wzgórze – piękna panorama i 4.050 m npm zdobyte. To ważne dla aklimatyzacji.

Robi się coraz bardziej ekstremalnie, więc chyba pomału zacznę ćwiczyć sikanie do butelki zakupionej specjalnie do tego celu w Kathmandu. Buuu….

  

 

6.04.2010r.

Rano zaraz po śniadaniu wyjechaliśmy z Nyalam. Ja zrobiłam to z dużą radością.

Przepiękną drogą poprowadzoną przez tybetańskie pustkowia dotarliśmy do oddalonego o 150 km Tingri (położonego na wysokości 4.300 m npm).Jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się na przełęczy na wys 5.000 m npm, z której wspaniale prezentował się ośmiotysięcznik Shisha Pangma.

Tingri jest tradycyjną osadą – pełną pięknie ozdobionych niskich domków (niektóre obklejone są kupami yaka suszącymi się na słońcu, inne mają nad głównymi drzwiami zawieszone poroże yaka).

Z Tingri widać już Mount Everest – pięknie się prezentuje. Wokół szczytu widać biały pióropusz – znak, że bardzo tam wieje.

Widok Everestu na horyzoncie wprowadził nas w odpowiedni nastrój. Ale też dał do myślenia…

W trakcie lunchu Luigi oznajmił nam wszystkim, że gdyby zginął na Evereście chce tam zostać na zawsze. Taką też wiadomość wysłał mailem do swojej rodziny we Włoszech. Lugigi ma 67 lat i już czwarty raz próbuje zdobyć Everest. Bardzo chciałabym aby tym razem mu się udało.

Wieczorem zmierzyliśmy sobie saturacje: Zbyszek 91, Staszek 86, ja 94. Jest nieźle.

7.04.2010r.

Dzień w Tingri. W ramach rozruchu wybraliśmy się na pobliskie wzgórze. Im wyżej, tym widoki piękniejsze. Jestem zachwycona Tybetem – krainą magiczną i piękną. Choć kolorów tu niewiele. Raczej wszystko szaro-brązowe i pagórkowate. Dla mnie super. Jedyne kolory jakie tu występują to modlitewne chorągiewki targane przez wiatr.
Jak już wdrapaliśmy się na wzgórek to okazało się, że dalej jest kolejny szczyt – dużo wyższy. Od razu zaproponowałam by ruszyć dalej – dodatkowy trening, dodatkowa aklimatyzacja, no i lepsze to niż siedzenie w Tingri.  Niestety chętnych nie było. Ostatecznie poszedł ze mną Sherpa Dawa. Dawa jest niezastąpiony i zdaję sobie sprawę, że jest jedyną osobą, na której wsparcie mogę tu liczyć.  Wierzę, że z nim mam szansę zdobyć Ten Szczyt (oczywiście chodzi o wsparcie mentalne, bo tam nikt nikogo nie wniesie, nie będzie pchał czy ciągnął).

W trakcie wspinaczki dołączyły do nas jeszcze dwie osoby z innej ekspedycji: Frank z Niemiec oraz Elizabeth – Polka która lata temu wyemigrowała do Kanady.
Po obiedzie przeszłam się jeszcze z Luigi zobaczyć pobliski pomnik Everest’u. Bo z Tingri rewelacyjnie jest widoczny zarówno Everest (w języku tybetańskim Qomolangma), jak i Cho Oyu.

8.04.2010r. Obóz Bazowy – Base Camp (5.200 m npm)

W końcu jesteśmy w Base Camp (BC) położonym na wysokości 5.200 m npm. Przepięknie prezentuje się stąd północna ściana Mount Everestu – nasz cel.
BC to rozległa równina – jest tu miejsce na tysiące namiotów. Teraz jest jednak pusto. I nie wiem czy jesteśmy po prostu pierwsi (sezon dopiero się rozpoczął, my wyruszyliśmy zaraz po otwarciu granicy z Tybetem) czy też w tym roku kryzys finansowy dotknął też wspinaczy.
Zaraz po przybyciu do BC i usadowieniu się w namiocie od razu zabrałam się za „kąpiel” (w specjalnym namiocie mogłam spokojnie się umyć zagrzaną wodą wlaną do baniaka). Rewelacja. Nie ma to jak porządnie się zmoczyć i namydlić oraz umyć włosy – po sześciu „dniach dziecka” już trzeba. Niby byliśmy do tej pory w cywilizacji ale to pozorne. Ani w Nyalam, ani w Tingri zupełnie nie było warunków do mycia.
Po lunchu zrobiliśmy rekonesans do pomnika Mount Everestu. Przeszliśmy się też na mały cmentarzyk upamiętniający tych, którzy na Qomolangma (tybetańska nazwa Góry) zaginęli. Mają tu swój symboliczny grobowiec George Mallory i Andrew Irvine (zaginęli na ścianie Everestu w 1924r.) oraz zaraz obok nasz rodak Krzysztof Liszewski (zaginął 22 maja 2003r.).
Zamówione zostały dla nas jaki. Idą. Dojdą do obozu bazowego za 2 dni. A więc czekają nas tutaj 3 noce.
Życie w BC toczy się leniwie. Co jakiś czas spoglądamy refleksyjnie w wiadomym kierunku…

9.04.2010r. Obóz Bazowy – Base Camp (5.200 m npm)

Aklimatyzujemy się czekając na nasze jaki.

Razem z Qobinem i Kena Sherpa zrobiłam mały rekonesans – przeszliśmy ok. 2 godziny w górę lodowca w stronę Bazy Wysuniętej. Niestety dużo wysokości nie zdobyliśmy nad czym bardzo ubolewam.

Jakoś tak mi się zdawało, że w bazie pod Everestem nie będę miała problemu ze znalezieniem towarzystwa do aktywnego spędzania czasu. W końcu są tutaj ludzie, którzy wydali mnóstwo pieniędzy i poświęcili dużo by się tu znaleźć. Można więc założyć, że są tu tylko miłośnicy gór…. Niestety nie do końca tak jest.
Dookoła Base Camp są fajne szczyty o przewyższeniu ok. 500 m – mogłaby to być super aklimatyzacja. Niestety chętnych na tego typu wysiłek brakuje. Towarzystwo siedzi więc głównie w namiocie i aklimatyzuje się biernie (co też działa).
Ja czuję się świetnie. I jestem nieco niewyżyta. Wiem, że trzeba rozsądnie zarządzać energią, ale wiem też, że trzeba rozsądnie sterować swoim organizmem i prowokować go do produkcji czerwonych krwinek (a to osiąga się poprzez wchodzenie wyżej i spanie niżej).
Wieczorem nasi kucharze przygotowali dla nas niespodziankę – ciasto w kształcie tortu z napisem WELCOME TO EVEREST 2010 APRIL.

10.04.2010r. Obóz Bazowy – Base Camp (5.200 m npm)

W nocy wiatr szarpał namiotem jak dziki. Ciężko spać w tych warunkach. I choć jeszcze jesteśmy nisko to jako, że jestem sama w namiocie zaprzyjaźniłam się tej nocy z „moją butelką”. Niestety początki tej znajomości były pełne nieufności i obaw – dość powiedzieć, że pierwszy raz był dość traumatyczny (mam nadzieję, że z czasem dojdę do wprawy zanim znajdziemy się w wyższych obozach i będę musiała to robić w towarzystwie Zbyszka i naszego Sherpy). Masakra.
Dziś wszyscy razem zeszliśmy ok. godziny w dół do mającego ponad tysiąc lat monasteru. Świątynia jest wykuta w skale i schodzi się do niej pod ziemię. Magiczne miejsce.
Lama mieszkający tam od 18 lat odprawił dla nas obrzęd, poświęcił modlitewne flagi naszych Sherpów i każdego z nas obdarował białą szarfą, która będzie nas chronić (powinniśmy ją nosić w trakcie wspinaczki i zostawić na szczycie Mt. Everest).
Mierzymy sobie co jakiś czas saturację – mam dość wysoką (tzn. taką, która pozwala bezpiecznie iść na wyższe wysokości).
Wieczorem przepakowywanie bagaży (jaki mogą nieść tylko 40 kg równomiernie rozłożone na obu bokach) i jutro startujemy w stroną Advanced Base Camp (ABC) czyli Bazy Wysuniętej (z noclegiem w Bazie Pośredniej – by wolniej zdobywać wysokość).

11.04.2010r. Baza Pośrednia – Intermediate Camp (5.800 m npm)

Wstajemy wcześniej niż zwykle. Nasz starannie spakowany sprzęt zostaje spakowany przez tzw. Jakmenów – Tybetańczyków, którzy będą doglądać zwierząt podczas drogi. Nasz ekwipunek waży w sumie ponad 1.500 kg. To wszystko wniosą jaki na swych grzbietach do ABC.

Nie czekając na sam załadunek (tego dopilnowują nasi Sherpowie) ruszamy. Zbyszek wyrywa do przodu, dalej reszta ekipy. Ja obserwując Qobina od kilku dni postanawiam zostać z nim w tyle. Qobin zdobył Mt. Everest od strony Nepalu kilka lat temu. Niestety obecnie nie jest w najlepszej formie. Sam zresztą zauważył, że jest zbyt wolny – a to przecież dopiero początek wyprawy. W połowie drogi do Bazy Pośredniej Qobin podjął decyzję, że wycofuje się z ekspedycji. Nie chciał narażać życia swojego i swojego Sherpy. Mądra decyzja w tej sytuacji. Choć ja osobiście żałuję. Qobin to bardzo sympatyczny i uczynny chłopak. Bardzo się polubiliśmy. Będzie mi go brakowało.

Do Intermedium Camp docieramy przed naszymi jakami. Co oznacza, że nic tam na nas nie czeka – nie mamy namiotów, nie mamy gdzie się schronić. Z pomocą przychodzą nam chłopaki z tybetańskiej ekspedycji. Pozwalają nam przeczekać w swojej kuchni. Częstują nas herbatą z masłem jaka oraz suszonym mięsem jaka. Jeden z chłopaków Chi-Ling widząc, że bardzo marznę (a wszystko co mogłam już włożyłam na siebie – resztę moich ciuchów niosą jaki) oferuje mi swoją kurtkę puchową i karimatę pod tyłek. Takie drobne gesty a wiele znaczą….

Zanim opuściliśmy ich gościnne progi poczęstowali nas jeszcze kolacją, która została sporządzona na naszych oczach. I choć nie przepadam za chińską kuchnią – danie było rewelacyjne. Aż nam się uszy trzęsły tak zajadaliśmy siedząc wszyscy dookoła wielkiej misy, z której pałeczkami nakładaliśmy sobie smaczne kąski do miseczki z ryżem trzymanej na kolanach.

Tą noc spędziliśmy w towarzystwie stada jaków, które spały pomiędzy naszymi namiotami. Dźwięk dzwonków zawieszonych na ich szyjach już zawsze będzie kojarzył mi się z tym miejscem.

12.04.2010r. Baza Wysunięta – Advanced Base Camp (6.400 m npm)

Wcześnie rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Z Intermediate Camp do  Advanced Base Camp (potocznie zwanym ABC) wiedzie przepiękna trasa. Idzie się po lodowcu pokrytym cienką warstwą żwiru – jest ślisko i trzeba bardzo uważać. Po obu stronach rozlewają się jęzory lodowca Rongbuk – dosłownie ściana lodu i wymyślnych kształtów seraki. Wysokość zdobywa się stopniowo – jednak fakt, że jesteśmy już bardzo wysoko wpływa na tempo marszu – idzie się pomału i robi częste odpoczynki. Ja przerwy w marszu wykorzystywałam jak zwykle na robienie zdjęć oraz na podtrzymywaniu tak pięknie rozpoczętej „przyjaźni” polsko – tybetańskiej. Chłopcy z Tybetu, których poznaliśmy wczoraj szli w tempie, któremu ja nie mogłam sprostać (no cóż – średnie położenie Tybetu to 4.000 m npm są więc już lepiej uwarunkowani). Oni prawie biegli i jestem pewna, że nie potrzebowali odpoczynków. Jednak co jakiś czas rozkładali wszystkie swoje smakołyki na ziemi i czekali na mnie. Po kilkunastominutowej biesiadzie razem ruszaliśmy dalej. Oczywiście „razem” trwało jakoś minutę (ze wspomnianych już względów) i do następnej miłej biesiady.

Po południu pogoda zaczęła się psuć. Zrobiło się zimno i nieprzyjemnie wietrznie. Dobrze, że nie byłam sama – w górach ważna jest obecność innych osób (choćby ze względów bezpieczeństwa) – nawet gdy są to Tybetańczycy, których języka nie znam.

Byliśmy jeszcze jakąś godzinę drogi od ABC gdy spotkaliśmy przyjaciela Tybetańczyków, który wyszedł im naprzeciw z termosem gorącej herbaty z mlekiem. Z zazdrością i podziwem muszę przyznać, że wśród tutejszej ludności relacje międzyludzkie są podstawą egzystencji.

13.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Źle spałam. Życie na 6.400 m npm to masakra. Wprawdzie to jest nasz pierwszy dzień i podobno za klika dni będzie lepiej, ale…. Już niebagatelnym wysiłkiem jest wygrzebanie się z namiotu. A przejście do jadalni oddalonej o 20 m kończy się zadyszką.

Jesteśmy w najwyżej położonej bazie na świecie. I powyżej wszystkich (poza Aconcaguą) zdobytych przez nas do tej pory szczytów.

Apetyt cały czas mi dopisuje – to dobrze. Staszka i Zbyszka boli głowa. Ja póki co się trzymam – dobrze się czuje (choć to nie jest dobre określenie – po prostu nic mnie nie boli).

Cały dzień leżymy w namiotach. Jedyne zadanie jakiemu mogliśmy podołać (rozłożone na cały dzień – z licznymi przerwami na odpoczynek) to zajrzenie do naszych beczek i worów oraz wygrzebanie stamtąd cieplejszych rzeczy. Zabawa dopiero się zaczyna….

14.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Poranek przyniósł zaskoczenie. Staszek wycofuje się z Wyprawy. Zaraz po śniadaniu zebrał się i ruszył w drogę do BC, skąd za kilka dni zabiorą go do Kathmandu.

Życie w ABC toczy się leniwie i dużej mierze determinowane jest pogodą. Każdego dnia jest ten sam cykl pogodowy. Rano piękne słońce i słaby wiatr. Jest jednak zimno (wysokość). Dla odmiany w namiocie jest jak w szklarni – pięknie można się nagrzać i doładować akumulatorki. Niestety ok. 14-15 pogodna się zmienia. Zrywa się wiatr, słońce skrywa się za chmurami i zaczyna padać śnieg. To czas kiedy chowam się aż po czubek nosa w moim cieplutkim śpiworze. I tak już (z przerwą na kolację) leżę aż do rana. Nawet z czytaniem mam wtedy problemy, bo ręka wysunięta ze śpiwora szybko marznie… Takie jest nasze życie w ABC.

Wczoraj nie byłam w stanie, ale dziś wybrałam się do obozu ekspedycji tybetańsko-chińskiej w gościnę. Chciałam im podziękować za to, że przygarnęli nas i podkarmili w Intermediate Camp. Zabrałam ze sobą dużą czekoladę oraz kilka innych drobiazgów. Trochę głupio mi było iść samej (dziewczyna) do 60 osobowej wyprawy chłopaków z Tybetu i Chin. Jednak już nie pierwszy raz byłam w sytuacji, że mogłam zrobić coś sama lub wcale…

Gdy tak chodziłam po obozie szukając znajomych twarzy (oni wszyscy są tacy podobni do siebie) mój znajomy Chi-Ling sam mnie wypatrzył i zaprosił do środka dużego socjalnego namiotu. Było tam z 20 osób w tym moi wcześniej poznani tybetańscy znajomi. Ale byli też liderzy ekspedycji, od których dowiedziałam się wiele ciekawych informacji m.in. na temat strategii zdobywania Góry. Większość tych chłopaków przyjeżdża tutaj co roku. Zdobyli szczyt po 6-8 razy. Są naprawdę mocni. I to oni co roku zakładają poręczówki aż do szczytu (tym samym są co roku pierwszymi zdobywcami Everestu od strony Tybetu). Dowiedziałam się, że jeżeli pogoda będzie dobra to jutro rozpocznie się poręczowanie drogi na szczyt. Także za 2 dni możemy ruszać do Obozu I.

15.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

W nocy napadało dużo śniegu. Jak zwykle kiepsko spałam. Jesteśmy w ABC już trzeci dzień, a proste czynności nadal sprawiają nam ten sam problem. Organizm na pewno się aklimatyzuje, ale bynajmniej nie skutkuje to tym, że czujemy się na tej wysokości dobrze i swobodnie. To jest niemożliwe…

Po śniadaniu razem z Dawa (nasz Sherpa) poszliśmy się przejść do „Crampon Point” czyli jakieś 1,5 godziny w stronę Obozu I. Ciężko się idzie na tej wysokości. Z daleka widzieliśmy naszych tybetańskich znajomych na ścianie prowadzącej do North Col – zakładają poręczówki. Więc i my zdecydowaliśmy, że pojutrze uderzamy wyżej.

16.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Oj nie jest dziewczynie łatwo w górach wysokich.  Na razie jestem jedyną dziewczyna w ABC i z niecierpliwością wypatruję nadejścia innych „towarzyszek niedoli”.

Po wielu wielu dniach podjęłam się akcji pt „mycie głowy”. Na tej wysokości to bardzo niebezpieczne (zaziębienie właściwie eliminuje z dalszej części Wyprawy). Ale ja miałam plan i już dłużej nie mogłam wytrzymać „sama ze sobą”. Ku zdziwieniu naszej obsługi kuchennej poprosiłam o przygotowanie dużej miski z ciepłą wodą. Cała akcja odbyła się w kuchni (najcieplejsze i najwygodniejsze ku temu miejsce), a pomocą w polewaniu głowy służył mi Zbyszek. Potem biegiem (!? – właściwie szybkim krokiem i z dużą zadyszką) do namiotu i tam w mojej „szklarni” przesiedziałam kilka następnych godzin.

Po południu pakowanie rzeczy na jutro. W wielkim podnieceniu (bo ściana, którą mamy do pokonania do Obozu I naprawdę robi wrażenie z ABC).

17.04.2010r. ABC (6.400 m npm) – Obóz I (7.060 m npm) – ABC (6.400 m npm)

Ok. 7.00 ruszyliśmy do Obozu I. Do „Crampon Point” szło mi się gorzej niż za pierwszym razem. Trudno było mi to zrozumieć. To nie wróżyło zbyt dobrze na resztę drogi. Na „Crampon Piont” wszyscy zakładają raki i sprzęt wspinaczkowy. Od poręczówek dzieli  nas już tylko lodowy płaskowyż usiany małymi szczelinami, które jednak łatwo dają się przekroczyć.  Razem z nami na górę wspinali się tylko Sherpowie i członkowie tybetańsko – chińskiej ekspedycji. Jednak oni szybko zniknęli nam z pola widzenia. Są niesamowicie silni / szybcy.

W punkcie gdzie zaczynają się poręczówki, zaczyna się zabawa… Droga do Obozu I to przepiękna lodowcowa wspinaczka. Cały czas ostro pod górę. Miejscami przejścia są prawie pionowe i prowadzą po błękitnej, przezroczystej tafli lodu, w którą trudno się wkuć rakami. Trasa wije się pod górę omijając szczeliny i różnorodne formy lodowcowe. Idzie się i końca nie widać. Ja cały czas patrzyłam na zegarek. Wydawało mi się, ze idę strasznie pomału i że nie dam rady dotrzeć do celu. Były momenty , że Dawa i Zbyszek zupełnie znikali mi z pola widzenia i byłam sama. I sama musiałam sobie radzić. I sobie radziłam. Również, z kilkunastometrową szczeliną, nad którą rozłożone były dwie powiązane ze sobą drabinki.

Gdy już byłam po drugiej stronie szczeliny spotkałam schodzących z góry Sherpów. W akcie desperacji (czego nigdy nie robię – więc musiałam być naprawdę wykończona) zapytałam pierwszego z nich jak daleko jeszcze do Obozu I

– Pół godziny – odpowiada Sherpa

Patrzę w górę, a tam końca ściany nie widzę…

– Żartujesz – powiadam z niedowierzaniem i zagaduję następnego chłopaka

– 10 minut – odpowiada drugi Sherpa

Dalszych pytań nie zadawałam. Stwierdziłam, że chyba litują się nade mną. Nie wierzyłam im.

Tym bardziej więc radość była wielka gdy dosłownie za jedną pionową ścianką i jednym zakrętem zobaczyłam Dawa i Zbyszka. A więc Victoria !! (a właściwie masakra bo to dopiero przecież Obóz I – to jeszcze nie szczyt). Przeszłam grubo poniżej czasu maksymalnego przewidzianego dla tego przejścia. Nie jest więc ze mną tak źle, jak sama siebie oceniałam. Jest dobrze!

Postawiliśmy namiot. Zostawiłam depozyt. Napiliśmy się herbaty  i nie zdążyłam jeszcze odpocząć kiedy Dawa powiedział, że mam już schodzić.

Zbyszek postanowił zostać w Obozie I na noc. Nie wydawało mi się to rozsądne i trochę się o niego martwiłam. Wg. mnie było to zbyt szybkie tempo i organizm może tego nie zaakceptować – w najlepszym wypadku potężny ból głowy murowany. Umówiliśmy się na kontrolny kontakt przez krótkofalówkę zaraz po moim zejściu do ABC i jutro rano.

Przejście do ABC było piekielnie trudne. Zmęczenie na granicy wytrzymałości i bardzo trudny teren lodowy. Od razu przypomniały mi się wszystkie powiedzenia w stylu „najwięcej wypadków zdarza się przy zejściu”. M.in. dzięki temu byłam cały czas skoncentrowana. Przed każdą przeszkodą stawałam, brałam kilka głębokich wdechów i skupiałam myśli. Dopiero potem stawiałam „trudny krok”. Zresztą (co też jest sprawą oczywistą) zejście jest trudniejsze niż wejście (z wielu względów). Trafiłam na taki fragment zalodzonego pionu, po którym nie dało się zejść. Musiałam założyć „ósemkę” i zjechać na linie – klasyczne przejście byłoby zbyt niebezpieczne.

Dawa dogonił mnie po jakimś czasie i dalej już do ABC szliśmy razem patrząc jedno na drugiego.  Ja ledwo przebierałam nogami – ale po raz kolejny przekonałam się, że gdy wydaje się, że już nie mam siły to jednak potrafię wykrzesać z siebie niezbędną energię na bezpieczne zakończenie „sprawy”.

W ABC rzuciłam się w kuchni na worki z ryżem i ległam trupem. Nasz kucharz Lilla ugotował zupę, która postawiła nas nieco na nogi. Zaraz potem skontaktowałam się ze Zbyszkiem – u niego wszystko ok. więc spokojnie położyłam się spać.

18.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Jeszcze przed śniadaniem skontaktowałam się ze Zbyszkiem. Prawie nie spał i boli go głowa – niedługo będzie schodził do ABC.

Miałam zamiar sympatycznie dziś wypoczywać, a dzień ten okazał się dla mnie KOSZMAREM.

Do tej pory mój organizm się super aklimatyzuje. Mam niezłą saturację. Ani razu (od początku wyprawy) nie bolałam mnie głowa (co jest najdelikatniejszą oznaką choroby wysokościowej). Wszystko przebiega rewelacyjnie (zwłaszcza w porównaniu z innymi członkami ekspedycji, którzy ciągle cierpią na bóle głowy). No tak: nie dorwała mnie choroba wysokościowa, to inna przypadłość ścięła mnie z nóg. Masakra. Do północy skręcałam się z bólu jakiego już dawno nie odczuwałam.

Przez cały dzień wypiłam kubek herbaty i zjadłam małe śniadanko. Nie byłam w stanie nic więcej w temacie żywnościowym zrobić. Nie byłam w stanie nawet obrócić się na drugi bok w moim ciepłym śpiworku.

Nocy nie przespałam. Ale przeżyłam…

 

19.04.2010r. ABC (6.400 m npm) – BC (5.200 m npm)

Na dziś planowaliśmy zejście z ABC do BC. Po tygodniu spędzonym w  ABC czuję się jak przeciągnięta przez magiel. Chcę więcej tlenu- chcę wypocząć.

Planowane na dziś przejście normalnie robi się w dwa dni – my postanowiliśmy przejść te 22 km i 1.200 metrów przewyższenia w ciągu jednego dnia.

Czułam się słaba (po ostatnich dwóch dniach) i bałam się czy dam radę. Jak zwykle jednak mogłam liczyć tylko na siebie. Zbyszek wystrzelił do przodu i już do więcej w ciągu dnia nie widziałam.

Szło mi się ciężko – ewidentnie byłam osłabiona. Uważałam na każdy krok, robiłam sobie przystanki i z góry założyłam, że nie będę nikogo gonić tylko pójdę swoim tempem. Z góry też założyłam, że w razie czego mam czołówkę i dojdę do BC choćby nocą.

Trasa choć ciężka była całkiem sympatyczna. Co chwilę mijałam sympatycznie brzdąkające dzwoneczkami karawany jaków pnące się do góry. Mijałam też wiele „dewizowych” wspinaczy (do tej pory w ABC byliśmy tylko my oraz tybetańsko – chińska ekspedycja), w tym 3 osoby z Polski, które są członkami rosyjskiej wyprawy komercyjnej.

20.04.2010r. BC (5.200 m npm)

Ewidentnie daje się odczuć, że w BC jest cieplej i jest więcej tlenu. Mam szansę tu się nieco zregenerować.

Jedna rzecz mnie tylko martwi. Od kilku dni mam całkowicie zatkany nos. Trudno mi się tego kataru pozbyć. A powinnam to zrobić zanim wrócę do ABC. Jutro idę odwiedzić zapoznanych wczoraj Polaków. Może coś mi doradzą.

Zaraz po śniadaniu wzięłam prysznic. Bajka!! Takich wygód niestety nie ma w ABC.

Bardzo trudno jest tu z dostępem do Internetu. Zarówno w BC, jak i w ABC Zbyszek nie może złapać sygnału. Nie mogę więc na bieżąco uzupełniać relacji.

Nie wiem kiedy następnym razem uda mi się coś przesłać. Mam nadzieję, że jeszcze przed atakiem szczytowym (ale pewności nie mam). Plan jest taki:

– za 2-3 dni wracam do ABC (Zbyszek aż do ataku szczytowego zostaje w BC)

– po dniu odpoczynku idę z Dawa do Obozu I i po nocy tam spędzonej idziemy założyć Obóz II

– po kilku dniach odpoczynku schodzę do BC (gdzie cały czas jest Zbyszek) i czekamy na okno pogodowe regenerując siły

– atak szczytowy (uzależniony od okna pogodowego) planujemy gdzieś w okolicy 16 – 20 maja.

 

21.04.2010r. BC (5.200 m npm)

Życie w BC toczy się leniwie. Dla zabicia czasu udałam się w odwiedziny do rosyjskiej komercyjnej ekspedycji „7 summits”. Szefem wyprawy jest Aleks. Będąc w gościnie w jego obozie byłam w szoku jak wspaniale ta wyprawa jest zorganizowana. „Full wypas” przy zachowaniu pełnego górskiego profesjonalizmu. Wszystko jest tak pomyślane by był sukces członków wyprawy. W Polsce nie ma tak profesjonalnej agencji, więc gdybym kiedyś miała komuś polecić rzetelną wysokogórską firmę –zdecydowanie stawiałabym na 7 summits.com.

22.04.2010r. BC (5.200 m npm)

Kolejny dzień  w BC. Nie ma tu zbyt wiele do roboty – skoncentrowałam się  na czytaniu gazet, których dużą ilość przytargałam ze sobą  z Polski.

23.04.2010r.

Zmówiłam się z Aleksem i ruszyłam dziś z jego grupą do IC. Noel z Irlandii – jeden z ich przewodników nadał takie tempo, że trasę pokonaliśmy w niecałe 4 godziny. Ale gdy dotarliśmy na miejsce byliśmy wypompowani totalnie.

W IC znalazłam nocleg u jak zwykle gościnnych Tybetańczyków z chińskiej ekspedycji.

24.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Rano ruszyliśmy dalej w kierunku ABC. Kolejne 5 godzin pod górę. Dawa (nasz Sherpa) i Lilla (nasz kucharz) zdziwili się widząc mnie  powracającą do ABC. Ale w końcu jest robota do zrobienia – trzeba założyć Obóz II.

25.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Po dwóch dość ciężkich dniach zrobiłam sobie odpoczynek. Jutro ruszamy w górę,  ale dziś trzeba zebrać siły.

W ABC jest dużo zimniej niż w BC – muszę się z powrotem przyzwyczaić do tych ciężkich warunków bytowania.

26.04.2010r. przejście do Obozu I – lawina

Dzień  bardzo trudny dla mnie emocjonalnie. Dość długo nie mogłam o tym mówić – zaraz w gardle coś mnie ściskało i serce zaczynało bić szybciej.

Nadal ciężko mi o tym pisać, choć wiele osób mówi (i mają rację), że to co się stało to „los”, „przypadek” i mogło się przydarzyć w Poznaniu, Kathmandu czy Nowym Jorku. Nieszczęśliwy wypadek.

Razem z Dawa wcześnie rano zebrałam się z zamiarem wyruszenia wysoko w górę, by założyć Obóz II.

Droga do Obozu I wydawała mi się łatwiejsza niż za pierwszym razem. Nie mogłam jednak iść zbyt szybko, bo jakiś Austriak za mną ciąnął za linę poręczową co bardzo utrudniało mi wspinaczkę.

Tego dnia pogoda była fajna, więc dużo ludzi próbowało dojść do Obozu I.

W połowie ściany jest dobre miejsce by zrobić sobie odpoczynek (zresztą  chciałam już żeby ten Austriak mnie wyprzedził, bo był  dość męczący).

Tyle co zdążyłam wypiąć się z poręczówki i usiąść w wygodnym miejscu …..i zaczęło się. Nad naszymi głowami huk i obłok śnieżnego pyłu. Dawa instynktownie rzucił się w moim kierunku próbując przypiąć mnie do poręczówki. Szybko się zorientowałam co jest grane. Lawina!!

Trwało to niecałą minutę. Lawina szczęśliwe przeszła koło nas. Sherpowie, którzy byli w pobliżu ruszyli na teren lawiny zobaczyć czy nie jest potrzebna pomoc. Dopiero gdy wyszłam kilka metrów powyżej zobaczyłam co się naprawdę stało i jakie mieliśmy szczęście. Oberwał się potężny serak powodując lodową lawinę, która miażdżyła wszystko co było na jej drodze. Niestety wtedy akurat przechodzili tamtędy ludzie. Lawina porwała dwójkę z nich. Oboje to Węgrzy. Jeden zginął na miejscu, drugi został uratowany.

Lawina spowodowana oberwanym serakiem to coś zupełnie innego niż  lawina śnieżna.

Lawina śnieżna, gdy już zejdzie teren jest bezpieczny (śnieg już się  zsunął). Po zejściu lawiny spowodowanej oberwanym serakiem teren staje się jeszcze bardziej niebezpieczny. Nad naszymi głowami nadal wisi część seraka, który teraz jest jeszcze mniej stabilny. Dwójka Austriaków decyduje się iść do góry mimo wszystko – za nimi kroczą ich  Sherpowie. Reszta ekipy zdecydowanie zawraca.

It’s you decision – mówi do mnie Dawa – We will do what you’ll decide.
W tym momencie miałam przed oczami tylko żonę Dawy i jego dwójkę dzieci. Tylko o tym pomyślałam. Przecież nie mogłam jego narażać (co innego gdy byłabym sama).

Let’s go down – gdy to mówiłam łzy leciały mi po policzku. Tak mi było szkoda tego masakrycznego wysiłku, który włożyłam w to by się tu znaleźć. I kolejny raz będę musiała się tu wspiąć……
Dopiero w namiocie w ABC dotarło do mnie – gdybym nie zrobiła sobie odpoczynku, gdybym była nico szybsza, gdybym była 50-100 wyżej….. lawina porwałaby nas……

27.04.2010r. ABC (6.400 m npm)

Zmęczona fizycznie i emocjonalnie dziś nie bardzo miałam ochotę na cokolwiek. Dopiero po południu poszłam do obozu chińskiego. Chłopaki mieli wyznaczyć nową bezpieczną drogę do Obozu I – chciałam się dowiedzieć kiedy droga ta będzie zaporęczowana. Do tego momentu wszyscy jesteśmy uziemieni w ABC – nikt w górę się nie wyrwie.

Przy okazji dowiedziałam się, że od minimum 10-ciu lat żaden serak  nigdy się tu nie urwał. Trasa wyznaczona poręczówkami była uważana za bezpieczną. Pierwszy raz taki wypadek się zdarzył. Po prostu przypadek. Taki jak wypadek samochodowy czy samolotowy. Fatum.

28.04.2010r. ABC (6.400 m npm) – Obóz I (7.060 m npm)

Zachęcona zaproszeniem chińskich „membersów” postanowiłam iść do Obozu I razem z nimi. Dawa wyruszył wcześnie rano i czekał już tam na mnie. Ja pomału w towarzystwie Chińczyków dotarłam tam ok. 15.00. Niestety ok. południa pogoda totalnie się zepsuła. Ponad połowę podejścia szłam w dość dużej śnieżycy.

Dawa czekał  na mnie w naszym namiotku z ciepłą herbatą do picia. Od razu poczułam się lepiej. Trochę zajęło zanim doszłam do siebie. Coś zjedliśmy. Za oknem zamieć śnieżna, więc z braku innych pomysłów wcześnie położyliśmy się spać.

Jak się  jednak okazało noc na 7.060 m npm to był koszmar. Nie spałam nawet 5 min. Dawa obok smacznie sobie drzemał, a ja przewracałam się z boku na bok. Dobrze, że choć ciepło mi było – ubrana we wszystko co mam i w dwóch śpiworach.

29.04.2010r. Obóz I (7.060 m npm) – Obóz II (7.650 m npm)

Wg. planu Chińczycy mieli iść do Obozu II – tak jak my. Jednak wczoraj tak dostali w kość, że postanowili wrócić do ABC. Mieli dość.

No cóż ja nie zamierzałam zmieniać swoich planów. Obóz II musi zostać  założony i zrobimy to dziś!!

Gdy stoi się  w Obozie I droga do „dwójki” wydaje się bardzo prosta – krótki, śnieżny odcinek. Z takim też nastawieniem zaczęliśmy wspinaczkę.

Ależ to była rzeź. Ktoś powiedział, że prawdziwy himalaizm jest, jak się ma już czarno przed oczami. No więc ja już  tak prawie miałam. Nie wiem jaką siłą się tam wdrapałam. Bywało tak, że już po jednym kroku musiałam odpoczywać. Bardzo destrukcyjny jest brak tlenu, a i trasa była dużo bardziej stroma i dłuższa niż się spodziewałam.

O 14.00 znowu zaczął padać śnieg.  Pogoda się załamała. Postanowiliśmy nie zostawać na noc w „dwójce” tylko przespać się w Obozie I. Nasz namiot w „jedynce” zasypany do połowy – trzeba zabrać się za łopatę, bo następnym razem trudno będzie go odnaleźć.

Tym razem w nocy spałam rewelacyjnie. Bajka. Organizm ludzki to jednak prawdziwe cudeńko – tak szybko potrafi dostosować się do wysokogórskich warunków.

30.04.2010r. Obóz I (7.650 m npm) – ABC (6.400 m npm)

Zejście na dół i satysfakcja z wykonanego zadania. Teraz już tylko odpoczynek. Następna mobilizacja do działania to już będzie wejście na szczyt!

1.05.2010r. ABC (6.400 m npm) – BC (5.200 m npm)

Cały dzień  to przejście z ABC do BC. Z przerwą na herbatę u zaprzyjaźnionych Tybetańczyków w IC.

Idąc na dół spotkałam Zbyszka idącego do góry do ABC. Dość miał już  siedzenia w Obozie Bazowym – w końcu ile można leżeć w namiocie i czytać…. Nie dziwię  mu się. Z drugiej strony jednak po co iść do ABC skoro teraz pomału wszyscy będą schodzić na dół na odpoczynek. I nikt na pewno szczytu atakować nie będzie…..

Do BC wróciliśmy razem.

2.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Słonecznie, cieplutko i  dużo tlenu – tak odczuwa się BC po powrocie z 6.400 m npm. Rewelacja!! I teraz tydzień odpoczynku, tydzień  nic nierobienia. Super!

3.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Udałam się  z wizytą do obozu chińskiego. Tam chłopaki też się nudzą więc można się ponudzić razem….

4.05.2010r. BC (5.200 m npm)

W ramach zabijania nudy z Tybetańskimi kolegami udałam się do oddalonego o 8 km bardzo starego i bardzo ładnego Klasztoru Rongbuk. Jest to najwyżej na świecie położony klasztor ( 4980m.n.p.m.). Założony w  1902r., w miejscu które od stuleci służyło mniszkom jako samotnia.

Popołudnie minęło szybko w tradycyjnej tybetańskiej herbaciarni.

5.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Dzień  pod znakiem odwiedzin Tybetańskich kolegów w naszym obozie (dla odmiany). Górskie i nie tylko opowieści, oglądanie zdjęć i porady na temat zdobywania Everestu…. (większość z nich była na szczycie Everestu 3-8 razy).  I kolejny dzień mija….

6.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Wysokie góry i życie towarzyskie mnie wykończą. Dziś postanowiłam cały dzień przeleżeć w namiocie i naładować akumulatory. Większość czasu przespałam.

7.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Cały dzień  spędziłam w namiocie – większość czasu przespałam. Jednak organizm bardzo spragniony jest snu (w BC śpię rewelacyjnie).

8.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Kolejny dzień  przespany w namiocie. Po południu odwiedzili mnie Tybetańscy koledzy i to był jedyny wyróżnik ostatnich dni.

9.05.2010r. BC (5.200 m npm)

Zbyszek ruszył  dziś do ABC. Ja pójdę tam jutro lub pojutrze. Nie mam jeszcze poręczówek poprowadzonych na szczyt, a nie chcę swojej energii marnować na pobyt na wysokości 6.400 m npm.

Kiedy i ja ostatecznie dotrę do ABC akcja górska zostanie rozpoczęta na dniach. Jesteśmy wypoczęci, gotowi i jedyne czego nam trzeba to sprzyjająca pogoda!!

Wg. naszych szacunków akcja górska powinna się zacząć ok. 15 maja – zdobycie szczytu ok. 20-21 maja. Oczywiście wszystko zależy od pogody. Jesteśmy jednak dobrej myśli – dużo dobrej energii zgromadziłam wokół siebie. Więc musi się udać!

Wieczorem w obozie wyprawy rosyjskiej „Seven Summit Club” odbyła się impreza z okazji ich narodowego święta. Na party zostały zaproszone wszystkie wyprawy. Była wie okazja poznać prawdziwe sławy światowego himalaizmu a także „takie ciekawostki” jak 13-stoletni najmłodszy zdobywca Everestu. Niektórzy bawili się do białego rana.

10.05.2010r. BC (5.200 m npm) – IC (5.800 m npm )

Wymarsz na górę. Akcja pod hasłem „zdobywanie szczytu” rozpoczęta.

11.05.2010r. IC (5.800 m npm) – ABC (6.400 m npm)

Przeszło miesiąc  życia na wysokości 5.200 m npm (w tym jednak większość czasu na 6.400 m npm) daje o sobie znać. Dziś trasę, którą robię już trzeci raz (i której szczerze nie cierpię) robię w rekordowo długim dla siebie czasie… Faktem jest, że nie chciałam się za nadto forsować.

Teraz widzę  jak ważne jest by od początku wyprawy dobrze zarządzać swoją  energią.

12.05.2010r. ABC (6.400 m npm)

Odpoczywamy w ABC przed ostatecznym starciem. Właściwie, obok ekspedycji chińskiej jesteśmy jedyną ekipą w ABC gotową do ataku szczytowego.

W kwestii pogody (prognoz w tym w zakresie) wspomaga nas SMSowo z Polski mój przyjaciel Jacek. Codziennie przysyła nam dane na najbliższe dni – na razie czekamy. Mamy nadzieję, że będzie lepiej.

Z drugiej strony bacznie obserwujemy ekipę chińską. Przez ostatni miesiąc bardzo się z nimi zaprzyjaźniłam. W obozie chińskim czuję się jak u siebie. I choć zawsze byłam tam mile widziana (i często oni sami mnie odwiedzają) to jednak ostatnio poczułam pewien dystans. Coś jest na rzeczy….

13.05.2010r. ABC (6.400 m npm)

Odpoczywamy. Monitorujemy pogodę. Odwiedzili mnie dziś chińscy wspinacze. To oczekiwanie jest wykańczające psychicznie.

14.05.2010r. ABC (6.400 m npm)

Rewizyta. Coś  jakby mnie tknęło. W czasie gdy gościłam w chińskim obozie zaczęły się tam dziać rzeczy dość zabawne. W wielkiej konspiracji chińscy wspinacze wymykali się z ABC. Tylko dzięki mojej bardzo dobrej relacji z Luke (jeden ze wspinaczy) dowiedziałam się, że w ciągu godziny wychodzą do Obozu I. Byłam w szoku. To już!!!

Cała ta śmieszna gra prowadzona przez Chińczyków ma jeden cel – muszą  być na szczycie Everestu pierwsi każdego roku. Nie może być inaczej.

W sumie wykorzystują  prosty sposób by to osiągnąć. W czasie okresu aklimatyzacji (dla wszystkich zespołów jest to mniej więcej ten sam okres) poręczują  drogę tylko do Obozu 3. Później następuje ten cały teatr – „ucieczka” Chińczyków z ABC – wraz ze wspinaczami idzie zespół poręczujący, który ubezpiecza drogę dzień przed atakiem szczytowym.

I całe zmartwienie Chińczyków polega na tym, by nikt nie wyruszył tego dnia co oni (bo wtedy jednak jest ryzyko, że na trasie inni okażą się szybsi i na szczycie staną pierwsi). Ale dla nas ten wariant w ogóle nie wchodził w grę. Z góry zakładaliśmy, że na pewno nie chcemy „atakować” z Chińczykami – 11 wspinaczy + 13 indywidualnych przewodników + 4 przewodników mobilnych – to przerażający tłum na ścianie, który oznacza korki co z kolei oznacza odmrożenia.

Po powrocie do naszego obozu zarządziłam „naradę wojenną”. Siedliśmy w namiocie ze Zbyszkiem i naszym Shrepą i raz jeszcze przeanalizowaliśmy przysłane przez Jacka dane na temat pogody. Rzeczywiście wygląda na to, że Chińczycy będą mieć najlepszą pogodę. Ale gdyby iść następnego dnia to jeszcze jest szansa…. Wyruszylibyśmy 15 maja, atak szczytowy z nocy z 17 na 18 maja.

Decyzja podjęta. Jutro ruszamy.

Kiedy już  byliśmy tak pewni tego co robić, wieczorem odwiedził nas szef ekspedycji rosyjskiej Aleks (7 Summit Club – kilkanaście lat już organizuje wyprawy na Everest) i namieszał mi w głowie. Powiedział, że wprawdzie Chińczycy zdążą z warunkami pogodowymi, ale 17 ma nastąpić załamanie i tam wysoko będzie śmiertelnie niebezpiecznie). Aleks ze swoją grupą (a ma w składzie kilkanaście osób) czeka na lepszą pogodą.

Sprawdziliśmy, że Jacek korzysta z tych samych danych na temat pogody co Aleks. Dziwne. Postanowiliśmy trzymać się swojej pierwotnej decyzji. Bierzemy ze sobą telefon satelitarny i będziemy pogodę uaktualniać na bieżąco. Do Obozu 2 jest jeszcze szansa na odwrót i drugą próbą w lepszej pogodzie. Powyżej – kiedy zaczynamy używać tlenu drugiej próby już nie może być. Wtedy zostaje nam tylko ucieczka w obronie życia.

Ryzykujemy. Ale czasem tak trzeba…

Dawa Sherpa ruszył do góry. W nocy wniesie ostatni ładunek do Obozu 3 i jutro spotkamy się w Obozie 1.

15.05.2010r. ABC (6.400 m npm) – Obóz I (7.650 m npm)

Czwarty raz idę drogą do Obozu 1. Pewnie dlatego czuję się  na tej trudnej trasie już dość swobodnie. I to był mój błąd, za który prawie zapłaciłam życiem.

Z ABC wyszłam wcześniej – lubię mieć zapad czasowy – tak w razie czego. Zbyszek postanowił iść dopiero po 9.00.

Ściana lodowa, która prowadzi do Obozu 1 z racji dużego nasłonecznienia cały czas się zmienia. Za każdym razem idzie mi się nią inaczej. Czasami jest tam parno jak w piekarniku, a czasami bardzo wietrznie i niebezpiecznie.

Wpięłam się  w poręczówkę i szłam właściwie na pamięć. W pewnym momencie silny podmuch wiatru wytrącił mnie z równowagi. Wyrzuciło mnie z misternie wyciosanych w lodzie stopni wprost na gładką, przezroczystą ścianę lodu. Zawisnęłam na jumarze z rakiem lewej nogi wbitym w spodnie na poziomie uda prawej nogi. Wisiałam na poręczówce zblokowana przez jumar trzymany w prawej ręce. Patrzę w górę – nikt nie idzie. Patrzę w dół – nikt nie idzie. Jestem pozostawiona sama sobie i sama muszę sobie poradzić. Puszczenie jumara nie wchodzi w grę. Wtedy wprawdzie zawisłabym na uprzęży, ale mogłabym już tak tylko wisieć. Najpierw noga. Bardzo trudno było mi wisząc na jednej ręce wyrwać raka z mocnego materiału spodni. Potem były wielokrotne próby stanięcia na nogach – wbicia się rakami w lód. Nie wiem ile razy próbowałam. Ręka bardzo mi słabła i z tego względu nie miałam dużo czasu by wydostać się z opresji.  Za każdym razem gdy z wielkim trudem udało mi się wkuć w lód okazywało się, że to za mało by się na tym utrzymać. Kolejny raz spadałam w dół. Kolejny raz zawisałam na ręce. I kolejny raz próbowałam. Nie mogłam się poddać. Nie wiem ile czasu zajęła mi walka o uratowanie się. Wiem tylko, że straciłam bardzo bardzo dużo potrzebnej mi teraz energii. Gdy byłam w końcu bezpieczna okazałam się też bardzo osłabiona. Zbyszek minął mnie po drodze. Do Obozu 1 doszłam w bardzo złym czasie.

To początek wielodniowej akcji górskiej. Zaczęłam się zastanawiać  czyżby Everest dawał mi jakiś znak / ostrzeżenie….

16.05.2010r. Obóz I (7.650 m npm) – Obóz II (7.650 m npm)

Droga z Obozu I do Obozu II to rzeź. Ja już to wiedziałam. Raz ją  robiłam i tym razem byłam przygotowana psychicznie. Siedem godzin ostrego podejścia na bardzo dużej wysokości. Właściwie wszyscy wspinacze komercyjni zaczynają używać tlenu już z Obozu I. My do Obozu II idziemy bez tlenu (to również ze względu na bezpieczeństwo – by nie uzależnić się od tlenu zanadto).

Jest potwornie ciężko. Ostatnie 100 metrów, w tym odcinek po skałach, pokonuję  w bardzo silnym wietrze ledwo trzymając się na nogach.

Silny wiatr w Obozie II to standard. Dlatego wyprawy nie stawiają tu swoich namiotów z dużym wyprzedzeniem. Większość namiotów i tak zostaje zmieciona z powietrzni ziemi (jest tu dużo tego typu wraków). My swój namiot stawiamy dopiero dziś (namiot wcale nie dawał się położyć, wydymał się jak żagiel – w pewnym momencie myślałam że postawienie go wcale nie jest możliwe w tych warunkach).

17.05.2010r. Obóz II (7.650 m npm) – Obóz III (8.300 m npm)

Po koszmarnej, zupełnie nie przespanej nocy rano ruszamy do góry. Niesamowite, ale jakbym dostała skrzydeł. Idzie mi się rewelacyjnie i dystans pokonuję w bardzo dobrym czasie.

Po drodze mijam ledwo żywych Chińczyków. Właśnie schodzą ze szczytu. Z 11 wspinaczy tylko 5 zdobyło Everest (i to pomimo, że każdy z nich miał osobistego Sherpę, a niektórzy nawet po dwóch Sherpów). Mimo, że są w maskach tlenowych, to gdy przystają by chwilę ze mną porozmawiać, widzę na ich twarzach śmiertelne zmęczenie. Przerażają mnie zwłaszcza ogromne sople lodu zwisające z ich masek tlenowych i obklejające ich kurtki.

Obóz III wygląda nieziemsko.. Na gładkiej skale nieliczne namioty (większość zniszczonych przez wiatr). Jakbym się nagle znalazła na Księżycu. To już  Strefa Śmierci. Tu pobyt powinien być jak najkrótszy.

Stawiamy namiot i w towarzystwie zaprzyjaźnionego Sherpy z ekspedycji Himalayah Guide – Sonama szykujemy się do ataku szczytowego: topimy wodę  na herbatę, jemy jakąś marną zupkę i po prostu leżymy (o śnie nie ma mowy).

Ok. 21.00 (czasu nepalskiego) ruszamy w ciemność….

18.05.2010r. ATAK SZCZYTOWY

O godzinie 6.45 zdobyłam najwyższy szczyt świata Qomolangma – bo tak nazywają Everest Tybetańczycy. 8848 m npm – już  wyżej nie można!!!

O tych kilkunastu godzinach wspinaczki (tak – wspinaczki – bo wbrew powszechnej lekceważącej opinii o tej Górze jej zdobycie od strony Tybetu jest techniczne, nie trekkingowe) mogłabym napisać książkę…. Tyle się wydarzyło, tyle przeżyłam…. Niesamowite (nawet dla mnie) okazały się moje możliwości fizyczne i psychiczne.

Tej nocy szczyt atakowaliśmy w bardzo małym gronie: Zbyszek, ja i nasz Sherpa oraz dwóch Tajwańczyków z dwoma Sherpami z ekspedycji Himalayah Guide. Każdy z nas szedł swoim tempem.

Wszyscy przyjechaliśmy w Himalaje ze swoją własną motywacją (ja też), ale w trakcie wspinaczki tak naprawdę dla nas wszystkich liczyła się Góra oraz tlen niesiony w plecaku, którego ilość nieuchronnie wyznaczała granicę życia i śmierci.

Było wiele momentów krytycznych….

  • gdy mijaliśmy ciała zmarłych wspinaczy – w różnych miejscach na trasie widać wspinaczy takich jak my – im się nie udało, zostaną u na zawsze; bałam się nawet patrzeć w ich kierunku (co było konieczne bo ciała leżą dosłownie na trasie) – za każdym razem serce stawało mi na kilka sekund z przerażenia – tylu ich tu jest…. 
  • gdy w trakcie pokonywania trudnej skalnej ściany nagle zaczęłam się dusić – skończył się tlen w butli (zmiana butli w tych warunkach była dodatkowo niebezpieczna)
  • gdy przy zjeździe z jednego z osławionych Stepów worek maski tlenowej wkręcił mi się do „ósemki”. Sytuacja totalnie beznadziejna – właściwie byłam przekonana, że to już koniec…. Uszkodzenie maski tlenowej oznaczało dla mnie śmierć na wysokości ponad 8.700 m npm. Żeby temu zapobiec musiałam się podciągnąć na rękach rąk na poręczówce (odciążając„ósemkę”) z powrotem na bezpieczną półkę …..Pode mną ciała wspinaczy, którzy spadli z tej ściany a ja po raz kolejny muszę walczyć o swoje życie. Nie chcę pisać co się wtedy ze mną działo. Wierzę, że uratowała mnie modlitwa moich bliskich w Polsce i przyjaciół poznanych tutaj pod Everestem
  • gdy jeden z Tajwańczyków na zejściu złamał raka – w tak niebezpiecznym terenie to mogło skończyć się fatalnie – na szczęście jego Sherpa zadbał o jego bezpieczne zejście
  • gdy drugi z Tajwańczyków dosłownie 200 od Obozu III stracił tlen – nigdy nie zapomnę tego widoku – co się wtedy z człowiekiem dzieje….Z silnego wspinacza nagle stał się żywym trupem…. Było to dla mnie tym straszniejsze, że sama od dłuższego już czasu szłam na końcówce tlenu walcząc z upływem czasu
  • i inne

Mimo masakrycznego zmęczenia musieliśmy uciekać ze Strefy Śmierci. Tę noc za wszelką cenę trzeba było spędzić  w Obozie II (niestety Tajwańczykom się to nie udało co spowodowało, że jeszcze przez kilka dni bardzo się o nich martwiłam nie wiedząc co z nimi się dzieje).

I tu się okazało, że nie sztuka zdobyć Everest. Sztuką jest bezpiecznie z niego powrócić. Wielu ludzi umiera w namiocie po zejściu ze Szczytu.

A ten powrót jak się okazało, to nie kilkanaście godzin zejścia do obozu, ale wielodniowe schodzenie „na sam dół”. Dla mnie w pewnym momencie ten morderczy wysiłek po raz olejny wyznaczył granice moich możliwości….

19.05.2010r. Obóz II (7.650 m npm) – ABC (6.400 m npm)

Noc w Obozie II to jedna wielka porażka – to jakby próbować się przespać w odkurzaczu – huraganowy wiatr wydymający nasz namiot we wszystkie strony i przerażający hałas. Na dodatek okazało się, nie mamy zapałek by zrobić sobie coś do picia. Jesteśmy bardzo zmęczeni (od wielu godzin nie spaliśmy), odwodnieni (od wielu godzin nic nie piliśmy) i wygłodzeni – choć nie głodni, bo na tej wysokości nie chce się jeść. Słowem jest kiepsko.

Wiatr wzmógł  się do 120 km / h. Sztuką jest wyjście z namiotu i utrzymać  się na nogach (nie pozwolić by wiatr zepchnął nas ze skalnej grani). Trzymamy się kurczowo większych kamieni i wykorzystujemy przerwy w podmuchach wiatru, by przesuwać się w pożądanym kierunku. Kilka razy wiatr rzuca nas na ziemię, podnosimy się i idziemy dalej. Z dużym wysiłkiem docieramy do Obozu I – tu robimy sobie tylko krótki przystanek. Trzeba iść dalej.

Tego dnia nikt z Obozu I nie wyruszył do Obozu II – zbyt silny wiatr- nikt nie chce ryzykować życia. My musieliśmy tą trasę  pokonać by życie ratować.

Do ABC docieramy późnym wieczorem. Jestem tak zmęczona, że odpuszczam kolację i idę wprost do mojego namiotu.

Wieść szybko się rozchodzi. Jeszcze tego wieczoru odwiedza mnie Aleks –  chce pogratulować wielkiego sukcesu i sprawdzić jak się  czuję.

Do tej chwili od strony Tybetu Everest zdobyło (nie licząc Sherpów choć oni są wielkimi, ale niestety cichymi bohaterami Himalajów): 5 Chińczyków, 2 Polaków (to my) i 1 Tajwańczyk.

Wszystkie inne ekipy czekają w wielkiej gotowości w Obozie I na polepszenie pogody. Wtedy ruszą. Wszyscy na raz.

20.05.2010r. ABC (6.400 m npm) – BC (5.200 m npm)

W nocy męczył  mnie kaszel i czułam „ciężar” na płucach. Ciszyłam się  jenak, że nareszcie jest już „po” i mogę odpocząć.

Tak tylko dla formalności poszłam do lekarza z rosyjskiej ekspedycji. Chciałam postawić kropkę nad „i” – na zasadzie: odwaliłam kawał dobrej roboty, jestem cała i zdrowa i teraz mogę już spokojnie cieszyć się wszystkim dookoła (bez dodatkowej presji, która była „przed”)

Poprosiłam o przebadanie serca i płuc – bo to po takim wysiłku najważniejsze.  Byłam pewna, że wszystko jest o.k. – a kaszel i takie tam to standard. Lekarz stwierdził – natychmiast  muszę zejść do BC. Już, teraz. Mam godzinę na spakowanie się.

Byłam załamana, przecież nawet nie zdążyłam odpocząć po zejściu ze szczytu – wciąż jestem bardzo zmęczona….

Igor –  od 25 lat jest lekarzem na rosyjskich wyprawach wysokogórskich i jest w całym byłym ZSRR człowiekiem legendą. I nie było z nim dyskusji. Powiedział, że mam początki odmy płuc, w nocy najprawdopodobniej nastąpi kryzys, po którym już o własnych siłach do BC nie zejdę.

Dostałam zastrzyk w tyłek, spakowałam plecak i ruszyłam w 22 kilometrową trasę Lodowcem Rongbuk do Obozu Bazowego (BC). Potwornie zmęczona na słaniających się nogach po raz kolejny musiałam wykrzesać z siebie energię by ratować własną skórę.

I tak naprawdę  dopiero tutaj w BC mogę śmiało powiedzieć: „Zdobyłam Everest! Jestem cała i zdrowa i szczęśliwie wrócę do domu”.

21.05.2010r. BC (5.200 m npm)

To już  koniec opowieści.

Za kilka dni z  ABC zejdzie Zbyszek, jaki zniosą nasz dobytek. W ciągu dwóch dni przejedziemy jeepem do Kathmandu w Nepalu. Tam spędzimy ostanie dni ekspedycji w oczekiwaniu na samolot powrotny do Polski.

Do Poznania wracam w pierwszych dniach czerwca.

Już tęsknię  za górami, za tą wspaniałą atmosferą obozów wysokogórskich ….