Nahuel Huapi

Plan był prosty. Cztery dni na szlaku opisanym z grubsza w zapakowanej w plecaku biblii globtroterów. Jednak moja samotna wędrówka przez Nahuel Huapi Pargue Nacional okazała się pełna przygód i zaskakujących zwrotów akcji: przymusowy biwak, sylwester w refugio oddalonym kilka dni od cywilizacji oraz przejście przełęczy, której nikt inny nie odważył się pokonać. No cóż, mam ten dar, przygody mnie lubią. Z wzajemnością.

 Park Narodowy Nahuel Huapi leży w północnej części Patagonii w regionie Lake Disctrict. To najstarszy Park Narodowy w Argentynie utworzony już w 1922 roku dla ochrony stworzonej przez lodowce krainy skalistych szczytów, ślicznych górskich jezior, wodospadów i wspaniałych lasów deszczowych.

Dzień pierwszy.

Rozmowa  w języku, którego nie znam

Wysiadam z autobusu w opustoszałym Villa Catedral. Zimą rytm temu miejscu nadają wesołe gromadki narciarzy. To tutaj znajduje się argentyńska stolica sportów zimowych. Niestety, latem widok nieczynnych wyciągów jest raczej mało atrakcyjny.

Na początek muszę się wdrapać rozjeżdżonym przez ratraki zboczem do Piedra del Condor. Dwie godziny ostrej skalno-krzaczasto-trawiastej wspinaczki. Daję z siebie wszystko, bo chcę mieć już za sobą ten makabryczny odcinek. Na osłodę mam piękne widoki. Widzę Monte Tronador, wulkan Lanin i największe jezioro w rejonie Lago Nahuel Haupi.

Z Piedra del Condor (1759 m n.p.m.) szlak po grani prowadzi do komercyjnego, ale też świetnie utrzymanego Refugio Lynch. Tutaj można z dołu wjechać kolejką, więc jest dość tłoczno. Taras i ławeczki na słońcu pełne są opalających się i biwakujących turystów. Tuż obok, na jednej jedynej niewielkiej łacie śniegu przed schroniskiem ustawiła się kolejka wakacyjnych turystów by u „profesjonalnego fotografa” zrobić specjalnie skadrowane zdjęcie – siebie w pozie narciarza oddającego się zimowemu szaleństwu. Odpuszczam sobie taką atrakcję.

– Może za 50 lat… – myślę sobie, bo nigdy nie wiadomo, co człowiek będzie robił na emeryturze.

Po krótkim odpoczynku zaczynam trekking na poważnie. Idę granią na szczyt Punta Nevada (2050 m n.p.m.) i dalej przepięknym odcinkiem Cordon Catedral, skąd roztaczają się porażające widoki na masyw Cerro Catedral (2405 m n.p.m.). Czuję się rewelacyjnie. Jestem w swoim żywiole, mając dookoła siebie już tylko góry. Na przełęczy Cancha de Futbol trafiam na rozwidlenie szlaków. Powinnam iść w prawo do Refugio Jacobs, ale postanawiam zejść z zaplanowanej trasy. Nadrabiam 2,5 godziny drogi i schodzę do Refugio Frey. Tutaj w pięknej dolinie zatopionej częściowo przez Laguna Tonchek mieści się mekka argentyńskiej wspinaczki skałkowej. Wszędzie dookoła widzę kolorowe namioty i wspinaczy zwisających na okolicznych skałach.  Zazdroszczę im.

Gdy dochodzę do Refugio, czuję, że jestem już bardzo zmęczona. Zdejmuje ciężkie buty, wyciągam nogi, zamawiam jedzenie i postanawiam, że tutaj spędzę noc. Siedzę sobie tak zrelaksowana, przyglądając się wędrowcom. Ale jest dopiero wczesne popołudnie,  więc zaczynam kombinować.

– A może by tak jednak uderzyć do następnego schroniska? – waham się, bo to jeszcze około sześć, może nawet osiem godzin marszu.

Patrzę sobie przez okno i widzę, że dwie osoby z plecakami idą, tam, gdzie utkwił mój wzrok. Bez namysłu zrywam się i wbrew wcześniejszym planom zaczynam ich gonić. Zawsze to raźniej jest iść z kimś. Zwłaszcza, że za kilka godzin zrobi się ciemno. Gdy ich doganiam jest godzina 17.30, a do Refugio Jacobs jeszcze długa droga. Idziemy sobie już razem wesołą gromadką i jest fajnie, dopóki wykończeni długą i trudną trasą postanawiają przerwać wędrówkę. Mają namiot i chcą się rozbić na prymitywnym polu kampingowym na brzegu sosnowego lasku. Ja też już jestem zmęczona. Słońce zachodzi i nie za bardzo uśmiecha mi się samotne kontynuowanie tego trudnego szlaku po ciemku.

– Co robić? Co robić? – myślę intensywnie i pytam samą siebie, dlaczego jednak nie zostałam w Refugio Fray.

Analizuję sytuację na chłodno i decyduję: nie mam namiotu, ale zostaję. Jestem zdecydowana biwakować pod gołym niebem. Bo co może mi się stać? Może zmarznę, może zmoknę, ale na pewno jakoś noc przetrwam. To bezpieczniejsze niż dalszy marsz.

I jak to często u mnie bywa, znajdując się w sytuacji kryzysowej los się do mnie uśmiecha. W miarę, jak zaczyna się robić ciemno, atmosfera na kempingu zaczyna się robić coraz bardziej przyjacielska. Rozpalamy ognisko i przy wspólnym gotowaniu zaprzyjaźniam się z trzema argentyńskimi studentami. Na noc zostaję zaproszona do ich namiotu. Jest ciasno, ale wesoło. Rozmawiamy po hiszpańsku, to jest w języku, którego… nie znam.

Dzień drugi.

Sylwester w wersji latino

W nocy bardzo marznę. Aż strach pomyśleć, jak byłoby mi zimno, gdybym nie spała w namiocie. Budzę się o godzinie siódmej. Argentyńczycy nastawili budzik, bo chcemy wcześnie wystartować. Mam ambitny plan jeszcze dziś dojść do Refugio Ilalia, z krótkim odpoczynkiem w Refugio Jacobs.

Trasa wiedzie najpierw przez karłowaty las, potem przez kamienisty kocioł, którym wspinamy się na przełęcz. Będąc na Paso Brecha Negra, daleko w dole widzimy już nasz cel. Schronisko prezentuje się cudownie, bo znajduje się nad błękitnym stawem. To jeszcze co najmniej dwie godziny drogi stromą ścieżką w dół.

Gdy dochodzimy do Refugio Jacobs, „właściciel” Claudio wita nas bardzo serdecznie.

– Skąd jesteście? Dokąd idziecie – wypytuje o szczegóły. Z góry zakłada, że przyszliśmy tu nocować. Gdy mówię, że robię sobie tu tylko odpoczynek i potem idę dalej, spogląda na mnie z pobłażaniem i kręci głową z dezaproatą:

– To jest niemożliwe. Przejście do Refugio Italia jest zamknięte. Nie możesz tam iść. Sama? Wykluczone. To zbyt niebezpieczne. W górze jest za dużo śniegu. Trzeba się wspinać z dużą ekspozycją – jego głos wydaje się stanowczy.

Przyjmuję do wiadomości, co do mnie mówi. Nadal chcę iść do Refugio Italia, ale ponieważ jestem już zmęczona, postanawiam wystartować nazajutrz. Dziś jest już późno i nie chcę zaczynać tak trudnego przejścia. Kroplą, która zdecydowała, że postanawiam zmienić plany, jest fakt, ze w schronisku poznaję bardzo sympatycznych Brazylijczyków, do których z marszu dołączam i rozpoczynamy wspinaczkę na pobliski szczyt Cerro Cella.  Z poziomu Laguna de los Tempanos nasz cel prezentuje się imponująco. I jak się okazuje, nie jest łatwo się tam dostać. Nie ma szlaku. Sami wyszukujemy sobie drogę. Na szczęście wszyscy mamy doświadczenie we wspinaczce skałkowej. Droga na szczyt jest dość techniczna i w bardzo trudnej, bo kruszącej się skale. Trzeba po kilka razy sprawdzać chwyty. Często bowiem pozornie dobry stopień osuwa nam się spod nóg. Jest ciężko. Ale dla mnie, im ciężej, tym lepiej. Większa z tego satysfakcja.

Gdy jesteśmy na szczycie możemy już na luzie rozkoszować się pięknym widokiem na okolicę. Widzimy iglice Cerro Catedral i pokrytą siedmioma lodowcami Monte Tronador (3554 m n.p.m.). W tak ciekawych okolicznościach jemy wspólny posiłek i dopiero, gdy słońce daje długi cień rozpoczynamy powrót.

Około godziny 22 główna sala schroniska zaczyna się zapełniać. W towarzystwie Argentyńczyków, którzy przygarnęli mnie do swojego namiotu zeszłej nocy oraz Brazylijczyków, z którymi wspinałam się dzisiejszego dnia, spędzam jednego z najlepszych w życiu sylwestra. Nowy Rok witamy w iście latynoskim stylu, ale w klimacie stworzonym przez magię miejsca oraz cider domowej roboty (pędzony przez Claudio w górach) i asado (owieczka pieczona na ruszcie). W ten sposób po raz pierwszy od dawna, w nocy nie jest mi zimno. Cider ma swą czarodziejską moc.

Dzień Trzeci.

Przejście wzbronione

W pierwszym dniu nowego roku wracam do rozmowy z Claudio o swoich górskich zamierzeniach.

– Nie Magdalena – Claudio był załamany moją determinacją. – Na trasie nie ma żadnych oznaczeń. Gdy się zgubisz, spadniesz i coś Ci się stanie. Nikt Ci nie pomoże, bo nikt tamtędy nie chodzi od wielu dni.

Uwagi Claudio nie są bezpodstawne. Wiem, że ma rację. Ale nadal chcę tam iść. Ranek spędzam więc na poznaniu drogi. Claudio z wielką cierpliwością opisuje mi charakterystyczne miejsca. Mówi, na co mam zwrócić uwagę, gdzie skręcić, na co się kierować. Ponieważ czuje się za mnie bardzo odpowiedzialny, uzgadniamy, że jak tylko dojdę do Refugio Italia zawiadomię go o moim bezpiecznym przybyciu na miejsce. Gdyby do wieczora nie dotarła do niego informacja ode mnie, Claudio zacznie akcję ratunkową. Tak się umówiliśmy.

Ruszam. I….. gubię się już na początku. Choć przechodziłam tędy wczoraj, to tracę orientację już przy Laguna de las Tempanos. Nie tracę jednak głowy. Wiem do jakiego miejsca na grani mam dojść i idąc na azymut po prostu się tam wdrapuję. Standardowo: im wyżej tym piękniejsze widoki. Pierwszy odcinek mojej wspinaczki przebiega po wygładzonych głazach. Tak jak zalecał mi Claudio, przechodzę pod wierzchołkiem Pico Refugio na przełęcz. Teraz muszę jeszcze,  ostrożnie stawiając kroki, wdrapać się po osypujących się łupkach na Cerro Navidad.  A nie jest lekko, bo poza trudnościami w terenie, w Nahuel Huapi o tej porze roku jest pewien „problem”. W bezwietrznych momentach wędrowca atakują chmary dużych, strasznych much – „tabanos”. Muchy te są bardzo natrętne. Cały czas kilka z nich krąży dookoła i próbują boleśnie ugryźć. Dlatego wspinając się w upale, ledwo trzymając się skały, trzeba jeszcze opędzać się od tych okropnych stworzeń. Będąc na szczycie Cerro Navidad, około godziny 15.30 robię sobie przerwę. Wymachuję rękoma, by odstraszyć muchy. Sił dodaję sobie czekoladą i herbatą przyniesioną w plecaku. Siedzę i jestem przekonana, że najcięższy odcinek mam już za sobą. Teraz przecież już tylko w dół…. Jakże się myliłam.

Na początek jest stok z osuwającymi się kamyczkami, gdzie bardzo łatwo się ześlizgnąć. Do tego duże płaty śniegu, po których zjeżdżam na butach, niczym na nartach, a potem… To już się zaczyna prawdziwa rzeź. Przede mną zejście stromo w dół skalnym wąwozem, którego dno wypełnia potok Arroyo Navidad o wartkim prądzie.

Momentami obie skalne ściany wąwozu są oddalone od siebie na około dziesięć metrów. Do tego brzegi potoku zarastają potężne krzaki. Nie umiem się przecisnąć przez ten gąszcz. To tak, jakby próbować wędrować przez dżunglę bez maczety. Nie da się. Gałęzie tworzą barierę nie do przebycia. Próbuję na siłę, ale co chwila coś zaczepia się o kurtkę lub o plecak. Stwierdzam, że jednak nie mam innego wyjścia i muszę zejść w koryto potoku. Z dużym plecakiem na plecach skaczę z kamienia na kamień, czasami brodząc po kolana w wodzie.  Kilka razy się poślizguję i cudem nie łamię nogi. Wpadam za to po pas do zimnej rzeki. Mój plecak jest totalnie przemoczony. Koszmar.

Z wielką ulgą po blisko trzech godzinach męki, dochodzę do miejsca, gdzie wąwóz zaczyna się rozszerzać. Od tego momentu czeka mnie tylko ostry trawers. U góry, nad  brzegiem stawu mieści się już moje wymarzone schronisko – Refugio Italia.

Do celu docieram o godzinie 19.30, gdy słońce schowane jest już nisko za górami. Od razu zdejmuję z siebie mokre spodnie, buty i skarpetki. Zaraz przybiega Natalia, opiekunka schroniska i podaje mi kapcie oraz kubek ciepłej herbaty. Gdy mówię jej,  skąd przyszłam, patrzy na mnie, jakby zobaczyła ducha. Dzwonimy do Claudio i przekazujemy mu informację o moim bezpiecznym dotarciu.

Gdy się robi ciemno, w schronisku nastaje romantyczna atmosfera, bo tutaj nie ma prądu. Zapalamy kilkanaście świec, a mnie od razu ogarnia senność…

Dzień Czwarty.

Niespodziewane spotkanie

 Refugio Italy jest przepięknie położone w cieniu potężnego Cerro Negro. Śniadanie zjadam na skale, nad brzegiem stawu Laguna Negra.

Po wczorajszym ciężkim przejściu dziś spodziewam się czegoś łatwiejszego, zarówno jeśli chodzi o nawigację, jak i trudności. Niestety, nie do końca plany się realizują. Trasa, która według przewodnika powinna trwać niecałe osiem godzin zajęła mi prawie jedenaście. Po raz kolejny przekonuję się, że trasy opisane w „Lonely Planet” są niedoszacowane. Dziwne, bo wolno nie chodzę i raczej to ja mijam ludzi na szlaku.

Najpierw wspinam się na bezimienną przełęcz. Widok jest oszałamiający. Pokryte lodowcami szczyty oraz liczne górskie stawy prezentują się okazale. Stąd według opisu przewodnika powinnam iść granią w prawo. Jednak jedyne oznaczenia, jakie widzę, kierują mnie w dół, w stronę w doliny po przeciwnej stronie masywu. Idę za strzałką po osuwających się żwirkowatych kamykach, tak bardzo charakterystycznych dla tego regionu. Przy takim zejściu trzeba bardzo uważać. Ze względów bezpieczeństwa ważna jest także umiejętność prawidłowego upadania. Przydaje się na przykład doświadczenie narciarskie.

Będąc już w dole widzę chłopaka idącego z naprzeciwka. Jak się okazuje, to Kurt ze Szwajcarii.

– Dokąd idziesz? – zagaduję do niego przyjacielsko.

– Do Refugio Lopez – odpowiada z sympatią.

– Tak? Ja też! Jak to możliwe, skoro idziemy w przeciwnych kierunkach? – nie kryję zdziwienia.

I od tego momentu wędrujemy już razem. Okazało się, że to ja zeszłam ze szlaku na przełęczy. Teraz muszę z powrotem wdrapać się w miejsce, z którego właśnie zeszłam. Straszne to uczucie zdobywać po raz drugi przełęcz, na której już byłam i z której tak trudno było zejść. Ale innego wyjścia nie mam. Dobrze, że spotkałam Kurta, bo nie wiem, kiedy bym się zorientowała, że idę w złym kierunku. Idąc razem jeszcze kilkakrotnie mamy wątpliwości, jak iść. Szlak ma bardzo słabe oznaczenia.

– Nie to, co w naszych polskich górach – myślę sobie o dobrze oznakowanych trasach w Beskidach czy Tatrach.

Po blisko dwóch godzinach, z Cerro Bailey Willis (2001 m n.p.m.) schodzimy na kolejną przełęcz. Odkrywają się przed nami następne doliny. Na horyzoncie flagowe szczyty regionu: Monte Tronador oraz wulkany Osorno i Puntiagudo. Stąd widzimy też naszą dalszą drogę. Musimy teraz zejść bardzo nisko na dno kolejnej doliny, a potem wdrapać się bardzo wysoko na przeciwległy łańcuch górski. Wygląda to porażająco z miejsca, w którym jesteśmy.

Kurt okazuje się bardzo ciekawy Polski. Rozmawiamy o naszej polityce i rynku finansowym. Niestety, Szwajcar nie ma dobrego zdania o naszych politykach. Dzięki ożywionej dyskusji szybko uporaliśmy się ze stromym podejściem i jeszcze z rozbiegu zdobywamy okoliczny szczyt Pico Turista (2012 m n.p.m.). Wieje tu zimny i porywisty wiatr, który odstrasza nie tylko natrętne muchy. Przyszło i nam szybko stąd uciekać.

Ostatni odcinek do Refugio Lopez jest trudny. Zejście po wyślizganej i mokrej skale wymaga na całej długości użycia rąk. Jako że jestem męczona i obciążona dużym plecakiem, muszę się bardzo pilnować, by nie popełnić błędu. Jestem zszokowana widząc młodego chłopaka, który czołga się przed nami w plastikowych klapkach. Wyszedł na spacer z Refugio Lopez. Ma jednak dużo szczęścia, że zdołał pokonać tą trasę w swoim obuwiu. Chyba nic już mnie w górach nie zdziwi.

Kurt postanowił zanocować w Refugio Lopez. Ja chcę zejść do cywilizacji i ostatnim autobusem wrócić do Bariloche. Moczymy zmęczone stopy w okolicznym stawie, po czym żegnamy się serdecznie. Do przystanku autobusowego mam jakieś dwie godziny zejścia przez deszczowy porośnięty bambusem las. Muszę szybko się zbierać. Droga jest słabo oznaczona, a wyraźna ścieżka nagle kończy mi się pod nogami. Wracam do ostatniego znaku i ponownie oceniam sytuację. Rozglądam się wokół i przechodzę przez krzaki w różnych kierunkach.

– Inaczej być nie może. Dobrze szłam – mówię sama do siebie.

W tym momencie widzę nadchodzącego Kurta.

– Już się za tobą stęskniłem – mówi z uśmiechem.

Bardzo się cieszę na jego widok. Jak się gubić, to lepiej we dwójkę. Z mapy wynika, ze powinniśmy się znaleźć po drugiej stronie płynącego nieopodal strumienia. Przeczołgujemy się tam po starych przewróconych pniach. Dopiero po dłuższym marszu na azymut udaje nam się odnaleźć zagubiony trakt. Wróciliśmy do cywilizacji. Godzinę po odjeździe mojego autobusu….

 Epilog

W trakcie mojego dwumiesięcznego pobytu w górach Patagonii odwiedziłam dziewięć parków narodowych tego regionu. Przeszłam je wszystkie w tym samym stylu, to znaczy kilkudniowy trekking z plecakiem. Jednak wędrówka przez Nahuel Huapi pod względem krajobrazowym podobała mi się najbardziej. Szlak poprowadzony jest w wysokich partiach gór, a widoki zmieniają się jak w kalejdoskopie: piękne skaliste góry, krystalicznie czyste jeziora i intensywnie zielone lasy. A może podobało mi się tutaj dlatego, że te góry najbardziej przypominały mi moje ukochane Tatry.

 Informacje praktyczne:

 DOJAZD

Samolotem z Warszawy do Buenos Aires: ok. 3-4 tys. zł, taniej jest z Niemiec. Z Buenos Aires do Bariloche przejazd komfortowym autobusem ok. 40 dolarów (23 godziny jazdy). Autobus lokalny: Bariloche – Villa Cathedral : 5 argentyńskich peso.

 WYŻYWIENIE

Ceny w sklepach są podobne jak w Polsce.  Cena zestawu obiadowego w restauracji 3-8 dolarów. Argentyna słynie z wołowiny (wyśmienite steki) oraz z asado (grillowane mięso). Koniecznie trzeba też spróbować yerba mate, czyli gorącego napoju z ziół, znaczącego elementu tutejszej kultury, piją to wszyscy i wszędzie (w domu, w podróży, w górach). W schroniskach jest możliwość zakupienia prostych posiłków. Nie ma możliwości  skorzystania z kuchni.

 TREKKING

Opłata za wstęp do Parku Narodowego Nahuel Huapi w wyznaczonych miejscach – ok. 4 dolary (brak opłaty na opisanym trekkingu). Najlepszy okres na trekking to: grudzień – kwiecień. Na trasie istnieje możliwość bezpłatnego noclegu we własnym namiocie na wyznaczonych polach kempingowych (są również w pobliżu schronisk). Jak w większości patagońskich parkach narodowych szlaki są raczej źle oznaczone i mało uczęszczane. Pomocne są zatem dobre mapy, kompas i zdolności nawigacyjne.

Dzień 1: Bariloche – Refugio Frey. Nocleg w Refugio Frey: cena 40 argentyńskich peso (noc na materacu na wspólnej sali na poddaszu).

Dzień 2: Refugio Frey – Refugio Jacobs. Nocleg w Refugio Jacobs: cena  30 peso (noc na materacu na wspólnej sali na poddaszu, fantastyczna atmosfera miejsca, do którego niewiele osób dociera).

Dzień 3: Refugio Jacobs – Refugio Italia. Brak szlaku – przejście niebezpieczne. (czy jest jakaś alternatywna trasa do tej niebezpiecznej?) Nocleg w Refugio Italy: 40 arg peso (noc na materacu na wspólnej sali na poddaszu, miła, pomocna  obsługa). Dzień 4: Refugio Italia – Bariloche. Nocleg w Bariloche, jest tu bardzo duży wybór hosteli: 30-50 arg. peso (wszędzie dostęp do internetu)

 ZDROWIE

Nie ma obowiązku szczepień. Zaleca się szczepienia przeciw żółtaczce typu A i B, tężcowi, polio, błonnicy. W Patagonii nie ma zagrożenia malarią.

 PRZEWODNIKI

Planując trekking korzystałam z przewodnika Lonely Planet „Argentina” oraz „Trekking in Patagonia”. Przydatne też „Argentyna”, Warszawa 2007 (Biblioteka Gazety Wyborczej. Podróże Marzeń nr 23), „Complete Guide Argentina”, De Dios Editores 2008

 KOSZT

Sam czterodniowy trekking w Nahuel Haupi Parque National to koszt ok. 400 zł. Oczywiście wędrówka tutaj, to jest zazwyczaj fragment większej wyprawy do Ameryki Południowej.

 Argentyna, grudzień 2008r. / styczeń 2009r.

Oryginalny tekst został opublikowany pierwotnie w grudniu 2009r. w Magazynie Turystyki Górskiej „NPM”