Wyspy Uros

Największą atrakcją spośród wszystkich wysp na jeziorze Titicaca są pływające wyspy Uros. Nazywający się synami Słońca Indianie Uru budują je z porastającej trzciny totora. Totora jest tu podstawą całej egzystencji: Indianie budują z niej także domy na wyspach, łodzie i wyplatają pamiątki. Trzciną pali się w kuchniach, leczy ból i kaca, robi herbatkę oraz wyjada z niej biały rdzeń o słodkosłonym smaku. Uru mieszkają na pływających wyspach od kilkuset lat, choć nie do końca wiadomo, dlaczego uciekli z lądu na wodę. Jedna z legend mówi, że ukryli się na jeziorze przed Inkami, druga – przed hiszpańskimi konkwistadorami.

Do położonych, a raczej przycumowanych kilka kilometrów od Puno wysp dzisiaj mknie łódź za łodzią. W trzcinowisku, przez które płyniemy wyciętym kanałem, wre praca. Ludzie wyżynają trzcinę z korzeniami, z której zrobią podstawę wyspy. 40 kwadratów usztywnionej kijami i związanej sznurami ziemi doskonale utrzymuje się na wodzie. Wystarczy położyć na nie warstwę trzciny, po tygodniu drugą, a następnie dołożyć kolejną solidną porcję w miejscach, w których staną domy – również z totory. Grube warstwy trzciny izolują od wody, chroniąc mieszkańców przed reumatyzmem.

Dawniej wyspy budowano na podstawach z łodzi, dzięki czemu swobodnie dryfowały po jeziorze. Dziś są „zacumowane” w miejscu palikami. Na Titicaca jest około 50 pływających wysp, a na każdej z nich żyje kilka rodzin. Każda z wysp ma swojego gospdarza, który dba o jej konserwację czyli dokładanie średnio co trzy miesiące kolejnej warstwy trzciny w miejsce tej, która zgniła od dołu. Jeśli robi to dobrze, wyspa jest praktycznie wieczna, a jej mieszkańcy na ląd pływają tylko po wodę pitną i pochować zmarłych na wiejskich cmentarzach.

Gdy przybijamy do jednej z wysp, pod nogami czuję miękki, sprężysty, pełen dziur „ląd”, bo trzcina wciąż gnije. Kolorowo ubrane Indianki z warkoczami do pasa odrywają się od wyplatania pamiątek, by odcumować naszą łódź. Na każdej z wysp na pożegnanie robią ten sam śpiewno-taneczny show: najpierw tradycyjna pieśń w języku ajmara, po niej „Vamos a la playa”, a na koniec wykrzyczane ku ogólnej uciesze „Hasta la vista, baby”.  Całe to przedstawienie niestety kończy się niestety moją pewną refleksją, że wyspy Uros to jednak czysta komercja. Bo wyspy Uros są jednym z najlepiej wymyślonych miejsc na świecie. Połowa wysp przyjmuje turystów, dobrze na tym zarabiając. Na pozostałych, oddalonych od głównego szlaku, ludzie żyją w świętym spokoju, tak jak przed wiekami. Jeśli już się tam trafi, łatwo je rozpoznać. Na trzcinowych platformach przebywają tylko kobiety i dzieci, bo mężczyźni – tak jak dawniej – są zajęci łowieniem ryb.

Mieszkańcy zapraszają turystów do swoich domów, by pokazać, jak się tu żyje. I w ten sposób życie tutaj toczy się wokół turystyki. Ale kilka rzeczy jednak nie zmieniło się od dawnych czasów. Wyspy i domy nadal buduje się w tradycyjny sposób, a choroby uprzykrzające życie mieszkańcom wciąż dają w kość (dosłownie, bo główną bolączką jest tutaj reumatyzm). Nadal istnieją pływające szkoły i bary, a głównym pożywieniem jest to, co oferuje jezioro.

Ułatwieniem życia na wodzie są dziś baterie słoneczne, dzięki którym można pooglądać telewizję, a nawet podgrzać co nieco na kuchence.